Rok założenia: 1962
w Ostrowi Mazowieckiej

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej

„Cudze znać warto, swoje obowiązek …”  Zygmunt Gloger


"Moja kamienista droga" pamiętnik Teofili Ptaszyńskiej-Pachniewicz

Swoje 75-letnie istnienia Zespół Szkół nr 2 w Ostrowi Mazowieckiej zawdzięcza pani dr Teofili Ptaszyńskiej - jej patriotyzmowi, odwadze, dalekowzrocznemu myśleniu, oraz miłości i poszanowaniu, jakim darzyła swój naród. Naród stłamszony podczas niemieckiej okupacji i zepchnięty do rasy podludzi. Wiara w tymczasowość zła, jakie dotknęło Polaków, przekonanie o potrzebie wychowania młodego pokolenia dla przyszłej wolnej Ojczyzny nakazały jej, z narażeniem życia, otworzyć legalną Szkołę w której, pod osłoną zatwierdzonego przez Niemców  programu nauczania - przemycała ważne dla Polaków treści.Zamieszczony fragment Jej pamiętników dotyczy nauczania w ostrowskiej Handelsschule i wielu realiów życia pod okupacją mieszkańców Ostrowi Mazowieckiej.

W  WIĘKSZY TRUD  SIĘ  WPRZĘGŁA

Pamięci pani Teofili Ptaszyńskiej Pachniewicz, założycielki Handelsschule in Ostrów Maz.


Serdecznie dziękujemy pani Ewie Grabiańskiej i pani Janinie Warchoł za przechowanie i udostępnienie materiałów dotyczących życia i pracy Bohaterki publikacji.


Moja kamienista droga...
Dr Teofila Ptaszyńska - Pachniewicz                
(Fragmenty)
    
Długa, wyboista i najeżona niebezpieczeństwami była moja droga, która doprowadziła mnie do pracy dla Muzeum Regionalnego w Tomaszowie Mazowieckim.
Fakty historyczne genezą swą sięgają do dalekiej nieraz przeszłości, która wyznacza mi tę drogę. Wydarzenia dziejowe i nieprzewidziane zmieniają kierunek, załamują a nawet niweczą wytyczoną linię.
Gdy po ukończeniu na Uniwersytecie Warszawskim im Józefa Piłsudskiego studiów w zakresie:
polonistyki, pedagogiki, historii, historii sztuki i uzyskaniu stopnia naukowego doktora w zakresie humanistyki i trzyletniej pracy asystenckiej przy Katedrze „Pedagogiki i Organizacji Szkolnictwa” prowadzonej przez profesora Bogdana Nawroczyńskiego władze szkolne skierowały mnie na posadę nauczycielki w szkole zawodowej w Grodnie – uznałam to za swoją klęskę życiową.
Z uczuciem zawodu i bólu opuszczałam Warszawę, moje rodzinne miasto, ale zarazem z postanowieniem, że po paru latach do niej wrócę.
W Grodnie znalazłam – obok zajęć szkolnych – szerokie pole do działań społecznych.
Dyrektorka szkoły – Gimnazjum Handlowego – Helena Łapień – umiała wspaniale zorganizować i na wysokim poziomie postawić zarówno nauczanie jak i wychowanie młodzieży. Odznaczała się również inicjatywą i szeroką działalnością społeczną. Była ponadto inspektorką rozpowszechnio-nych wówczas po wsiach kółek rolniczych i krawieckich. Z nią to jeździłam na zakończenia roku, połączone z wystawami po wsiach o ludności mieszanej: białoruskiej, litewskiej i polskiej, a także żydowskiej (karczmarze, handlarze, domokrążcy).
Na te wyprawy zabierałam swój zespół teatralny – młodzieżowy, dając na tych uroczystościach udramatyzowane obrazki legend i opowiadań ludowych.
Na terenie szkoły dyrektorka popierała organizacje młodzieżowe jak: krajoznawstwo, harcerstwo, w których uczestniczyłam jako organizator i kierownik. W okresie wakacyjnym prowadziłam obozy i zloty harcerskie, wykładając przy tym terenoznawstwo.
Na wysokiej skarpie nad Niemnem miało swą siedzibę Muzeum Historyczne w lokalu Zamku Batorego. Dyrektorem muzeum był Józef Jodkowski, zarazem gospodarz Zamku, autor opracowań o Grodnie i okolicy. W zespole dyrektor Łapień, Józefa Jodkowskiego, Tadeusza Jankowskiego – kierownika biblioteki miejskiej w Grodnie, byłam członkiem założycielem:
„Towarzystwa Popierania Przemysłu Ludowego”, „Towarzystwa Ogrodniczo Przetwórczego” oraz nowego pisma „Niemen” dla regionu grodzieńskiego.
W czasie wolnych godzin lekcyjnych młodzież nasza pod opieką nauczycieli chodziła na teren mocno zaniedbanego ogrodu, położonego na zboczu nadniemeńskim (przynależnym do Seminarium Nauczycielskiego), w celu karczowania chwastów i pomocy ogrodniczej.
Dla Muzeum Historycznego pomagałyśmy wraz z dyrektorką gromadzić eksponaty do działu etnograficznego. W tym celu jeździłyśmy po wsiach, często także pieszo, poznając ludność, warunki ich życia i twórczość artystyczną, niezwykle charakterystyczną dla tego regionu.
Zachwycały nas tkaniny samodziałowe, kapy, ręczniki, stroje świąteczne o barwach poważnych i smutnych, właściwych dla zalesionych mocno krajobrazów i ciężkiej doli miejscowego ludu.
Szczególnie ciekawe były chaty, zdobione kunsztownymi rzeźbami na okiennicach, ramach okiennic, drzwiach i kalenicach, kapliczki przydrożne i krzyże cmentarne, wykonane zazwyczaj przez domorosłych artystów, z promiennymi rozetami na skrzyżowaniu ramion krzyża.
Piękna, ale nieurodzajna ziemia grodzieńska – lasy, piaski i wody – wychowała lud biedny a pracowity, spokojny i poważny, dostojny ale i smutny co wyraża się raczej w barwach ciemnych na tkaninach, kapach, serwetach, chodnikach itp – tak różnych od naszych słonecznych i tęczowych choćby pasiaków łowickich.
Gdy zdarzały się wolne godziny lekcyjne, prowadziłam całką klasę do Muzeum na zajęcia pomocnicze, jak np składanie i lepienie skorupek wykopaliskowych garnków.
Podczas wycieczki zauważyłyśmy, że opisany przez E. Orzeszkową w „Nad Niemnem” pomnik Jana i Cecylii stojący na mogile jest podniszczony i wymaga remontu; postanowiłyśmy przewieźć go do Muzeum. Po dokonaniu tego zamierzenia, na miejsce oryginału umieściłyśmy dokładną kopię wykonaną przez miejscowego ludowego artystę.
Na terenie szkoły organizowałam z młodzieżą liczne imprezy kulturalno-oświatowe oparte na ludowych opowiadaniach jak jasełka z pieśniami białoruskimi, np.:
Szli pastyry do Jerozolima
o północy do Maksyma
Maksym staryj, brodatyj
spałachnułsja, wyskoczył z chaty...
Prowadziłam młodzieżowe gazetki szkolne i kierowałam twórczością poetycką dziewcząt i chłopców.
Wspólnie z dziewczętami naszej szkoły i chłopcami Gimnazjum Męskiego wystawiłam dla całego społeczeństwa w Teatrze Tyzenahauzowskim misterium – dramat C. K. Norwida pt. „Wanda”.
Utwór ten napisał poeta pod wpływem tekstu średniowiecznego, który znalazł w bibliotece Klasztoru Świętorzyskiego podczas swej pierwszej wędrówki po kraju:
Tak kościół trzyma
Że gdy Pan umierał,
Na Północ głowę skłoniwszy, pozierał,
Na Oliwnej, Górze dziwnej,
Kończąc mękę, skłaniał rękę
Ku północnym ludziom.
Widowisko to cieszyło się dużym powodzeniem i uznaniem społeczeństwa, co znalazło wyraz w ówczesnych pismach grodzieńskich.
Na uroczystość harcerską wystawiłam na wolnym powietrzu, na wzgórzu między Zamkiem Batorego i Nowym, nad samym Niemnem, dla całego społeczeństwa wierszowaną legendę o rycerzach uśpionych w Tatrach.
Zawsze uczestniczyłam w uroczystościach szkolnych, organizowanych z okazji rocznic historycznych i literackich, dając występy młodzieżowe i swoją prelekcję.
Około roku 1937 – 38 zorganizowałam w lokalu naszej szkoły wielką wystawę pt. „Książka i jej powstanie”. W dwóch salach zgromadziłam urządzenia zdobyte w miejscowej drukarni, stare i nowe okazy książek ilustrowanych, od wydawnictwa sławnego w Warszawie Mortkowicza, starodruki zdobyte w jednym z sąsiednich majątków i cenne egzemplarze z archiwum grodzieńskiego, wśród których znajdował się rękopis Tadeusza Kościuszki o uwłaszczeniu chłopów, itp.
Wystawa ta zdobyła rozgłos i zwiedziło ją licznie społeczeństwo i młodzież szkolna.
A wspaniała była ta młodzież grodzieńska w szkole zawodowej: nie z inteligenckich rodzin, bo te posyłały dzieci swe do gimnazjów ogólnokształcących, ale z biednych domów robotniczych, rzemieślniczych i chłopskich, ze wsi okolicznych, nawet bardzo odległych; niektórzy przemierzali codzienną drogę po kilka kilometrów. Internatu nie było.
Te nasze szkolne dzieci były tak chłonne wiedzy i poznania świata, tak gorliwe w wypełnianiu swych obowiązków, zaplanowanych zadań, że praca z nimi dawała nie tylko wspaniałe wyniki wychowania i nauczania ale i wiele radości dla obu stron – ucznia i nauczyciela. Praca nasza wytwarzała wzajemne zaufanie i miłość. Na zajęcia popołudniowe, świetlicowe, kąpiele schodziła się prawie cała młodzież szkolna. Na prima aprilis klasa moja przystroiła mi katedrę licznymi wazonikami wykonanymi własnoręcznie z plasteliny na wzór wykopaliskowych.
W czerwcu 1939 r. na uroczystość zakończenia roku szkolnego, w pożegnalnym swym przemówieniu do młodzieży, wśród rad i zaleceń jak mają spędzić wakacje z korzyścią dla zdrowia i wypoczynku, podałam uwagi o jej samodzielności, o ciągłym samokształceniu, o reprezentowaniu honoru szkoły, o odpowiedzialności za własne czyny – tak, jak byśmy wysyłali tę młodzież do samodzielnego już życia i decydowania o swym losie. Brzmiała w tym nuta przeczucia, że się już więcej nie zobaczymy.
Sprawdziło się; po wakacjach pierwszego września tegoż roku najazd hitlerowski na Polskę przerwał ten piękny, wspaniały okres naszej pedagogicznej i społecznej pracy.


W Ostrowi Mazowieckiej

W końcu sierpnia 1939 roku odwiedziłam zamieszkałą w Komorowie koło Ostrowi Mazowieckiej rodzinę: ojca i siostrę Niewęgłowską Marię z mężem i dwojgiem małych dzieci – dwuletnią Jasią i dziesięciomiesięcznym Januszem.
Już pierwszego września od wczesnych godzin rannych niemieckie samoloty pojawiły się nad naszym domostwem, opanowując cały obszar powietrzny nad Ostrowią Maz. i nad Komorowem. Bombardowały punkty strategiczne, ostrzeliwały ludzi na polach i drogach.
Na drugi, czy trzeci dzień widać było łuny pożarów węzłowej stacji kolejowej w Małkini. Płonęła sąsiednia wieś.
Bliskość Podchorążówki, sąsiadującej z Komorowem oraz szosy będącej głównym traktem z Ostrołęki do Warszawy sprawiały, że teren był niebezpieczny – mocno atakowany przez wroga.
Znaleźliśmy się z całą rodziną kilkakrotnie pod silnym ostrzałem z karabinów maszynowych oraz bomb zrzuconych z samolotów. Trzy bomby spadły w pobliżu nas w ogrodzie i na granicy z polem. Nasza rodzinna gromadka schroniła się w ogrodzie pod starym rozłożystym orzechem zarówno na dzień, jak i na spoczynek nocny; dwupiętrowy, biały dom mieszkalny pośrodku ogrodowej zieleni był bardzo widocznym i łatwym celem do zbombardowania. Szczególnie niebezpieczne dni nastąpiły, gdy w okolicy i u nas pojawiły się gromady maruderów z rozbitej dywizji polskiej. Mówiono, że pułkownik odebrał sobie życie.
Wokół ogrodu była szeroka aleja otoczona gęsto drzewami grabowymi. Tam chronili się żołnierze. Naraz jeden z nich strzelił z ręcznego karabinu do nieprzyjacielskiego samolotu. Natychmiast wzmogła się strzelanina. Istne piekło rozpętało się nad nami. Samolot coraz niżej i niżej krążył, niemal skrzydłami zawadzał o wierzchołki drzew, bezustannie siekąc ogniem z karabinów maszynowych. Słychać było świst kul i trzask łamanych gałęzi, warkot silników. Byłam sama z dwojgiem maleńkich dzieci, chroniąc się pod konarami orzecha. Młodsze miałam na ręku, bezustannie drżało mi w ramionach. Starsze trzymałam mocno przed sobą za rączkę. Kryjąc się za szerokim pniem drzewa, przesuwałam się wkoło niego, zgodnie z kołowym ruchem nieprzyjacielskiego samolotu. Równocześnie śledziłam ruchy lotnika, którego doskonale było widać. Z najwyższym natężeniem woli i uwagi, z modlitewnym pragnieniem ratowania dzieci, przetrwałam niemal cały dzień. Czas zdawał mi się dłużyć w nieskończoność. Jak tylko nadeszła siostra, nastąpiła spokojniejsza chwila, mała Jasia wyrwała mi się z ręki. Wyzwoliło mnie to z trwogi i rozpaczy, ale tak byłam osłabiona, że nie mogłam przemówić słowa.
Było to moje najcięższe i najtragiczniejsze przeżycie wojenne.
Następnego dnia ujrzeliśmy na szosie ostrołęckiej czołgi, a za nimi inne formacje wojsk niemieckich, posuwających się zwartymi szeregami w kierunku koszar.
W chwili uspokojenia spożywaliśmy obiad w domu. Naraz niespodzianie dała się słyszeć wokół nas strzelanina. Błyskawicznie chwyciliśmy dzieci na ręce, zostawiając torebki i walizki i w pośpiechu podążyliśmy schronić się do piwnicy, położonej w podwórzu, w znacznym oddaleniu od domu, gdzie można było dobrze zaryglować wejście (na sztabę). Siedzieliśmy tam do wieczora. Gdy uciszyło się, ostrożnie wróciliśmy do domu. Zastaliśmy rozburzone wnętrze – powywracane meble, pootwierane szafy, kredens itp. Znajdujące się tam rzeczy, jak bielizna, odzież, produkty żywnościowe (kasza, cukier, herbata) i zastawy stołowe, rozsypane na podłodze i rozdeptane. Grubą warstwą zaściełały podłogę. Nie znalazłam już swoich walizek ani torebki z dowodami osobistymi i pieniędzmi. W ten sposób straciłam całą swoją chudobę, zostając w jednej letniej sukience.
Na szosie trwał dalej przemarsz wojsk, a pojedyncze oddziały zatrzymywały się na terenie gospodarstwa szwagra i rabowały co się dało; my nadal pozostawaliśmy w piwnicy.
Znając obce języki (francuski, niemiecki) mogłam się porozumieć z najeźdźcą. Występowałam w obronie mienia, zwłaszcza żywności, przed natarczywością żołnierzy, pomagałam w pracy gospodarczej (pozostała jeszcze krowa, psy, kury), troszczyłam się o dostarczanie pożywienia dla całej rodziny, a siostra zajmowała się wyłącznie dziećmi. Aby zapobiec plądrowaniu w gospodarstwie, mój ojciec wystawił żołnierzom skrzynię z owocami. Mimo to oni pchali się wszędzie. A gdy pewnego razu zastąpiłam im drogę do składnicy z jabłkami, jeden z nich przystawił mi rewolwer nabity do skroni i tak  go trzymając cały czas, kazał mi oprowadzać się po całym pomieszczeniu. Myślałam, że to już moja ostatnia droga. Następnego dnia udałam się do domu po żywność przez taras od strony ogrodu. Gdy otwierałam dwuskrzydłowe, oszklone drzwi, rozległy się za mną strzały z karabinu maszynowego. Posypało się z obu stron rozbite szkło. Chcąc przezwyciężyć lęk, udałam, że się nie boję i szłam dalej. Cała drżąca, z silnie bijącym sercem, chwyciłam żywność i okrężną drogą przez wewnętrzne piwniczne schody, tylnym wyjściem, wróciłam do swoich.
Po kilku dniach dom szwagra zajął naczelny wódz armii wschodnio-pruskiej ze swoim sztabem. Wojsko zajęło pobliskie koszary.
Nam nie pozwolono wychodzić z piwnicy, przy której postawiono dwóch żołnierzy z karabinami. Nazajutrz dzieci, głodne, płakały. Na moją prośbę warta pozwoliła mi wyjść po produkty żywnościowe. Rozejrzałam się dokoła: cały teren gospodarstwa ujrzałam opanowany i zorganizowany przez wroga. Przy murowanych komórkach gospodarskich kręciło się wielu żołnierzy, a koło jednej stała gromada chłopów, których w niej zamykano. Uświadomiłam sobie, że są to połapani na drogach chłopi – uciekinierzy, którym nie udało się przekroczyć Bugu, gdyż Niemcy z samolotów atakowali gromadzącą się ludność. Postanowiłam ich jakoś obronić. Podeszłam do stojącego obok oficera i ze zdziwieniem zapytałam, czemu ich tu zatrzymują. To są przecież spokojni ludzie ze wsi, którzy wracają do swych domostw. Oficer zapytał, czy ich znam. Zaryzykowałam kłamstwo: "tak!". Wówczas Niemiec powiedział, że jestem za nich odpowiedzialna i ku memu zdumieniu, kazał chłopom się rozejść. Ja ich jednak zatrzymałam i upomniałam się u oficera o dowód pisemny, by powtórnie nie wpadli w łapankę. Oficer dał ustne nakazy, by im takie zaświadczenia wydać. Poszłam z nim do kancelarii, która się mieściła w domu, w jednym z pokojów przy tarasie. Miałam możność zobaczyć jak zorganizowali się Niemcy i główny sztab oficerski. Z oficerem wróciłam do komórek, gdzie z kwitariusza rozdawał uciekinierom kartki.
Nazajutrz, gdy krzątałam się po podwórzu gospodarskim, aresztowano mnie i zamknięto w jednej z tych komórek, z których wypuszczono mężczyzn uciekinierów. Dwaj żołnierze z karabinami pełnili wartę.
Nazajutrz, w niedzielę około godziny ósmej rano, wywieziono mnie samochodem oficerskim, pod konwojem: dwóch żołnierzy z karabinami i jednego oficera, do koszar na rozstrzelanie, aż na sam koniec, gdzieś pod szosę Różańską (około dwóch kilometrów). Po drodze słyszałam głosy wojskowych: "was ist eine Frau?" - "sie wird erschossen" ("Co to za kobieta? Ona będzie rozstrzelana"). Jadąc przez koszary, widziałam zbombardowane budynki, poniszczone pomniki naszych bohaterów, które zdobiły aleje koszar. Przy głównej alei, pośrodku stał nietknięty pomnik Marszałka Józefa Piłsudskiego na koniu, wykonany przez Dunikowskiego w mosiądzu. Przestrzenie między budynkami, drogi i place zatłoczone były różnym sprzętem wojennym i maszynami bojowymi: jedne przy drugich stały czołgi, wozy pancerne, artyleria zmotoryzowana... Dokoła krzątali się liczni żołnierze i oficerowie.
W pełnej grozie widziałam naszą klęskę, zajęcie kraju przez wroga. Targnęła mną straszliwa rozpacz – już nie żal mi było życia: z przebłyskiem ulgi pomyślałam, że lekką będę miała śmierć przez rozstrzelania, że to mnie uwolni od życia w niewoli i patrzenia na mą Ojczyznę ciemiężoną przez hordy hitlerowskie.
Gdy wiozący mnie samochód zatrzymał się przed jednym z budynków, opodal zgromadzili się oficerowie. Po długiej naradzie postawiono mnie przed sądem polowym.
Na trawniku ustawiono stół. Przy nim zasiadło kilku oficerów z przewodniczącym, sędzią, tłumaczem wojskowym i protokólarnym, spisującym na maszynie przebieg rozprawy. Mnie również kazano usiąść przy stole na nieco odosobnionym miejscu.
Po długich badaniach, dotyczących mojej osoby, wykonywanych czynności oraz rzekomego interesowania się ruchem wojsk niemieckich, przewodniczący sądu ogłosił wyrok: tym razem darują mi życie z warunkiem, że jestem odpowiedzialna za spokój na całym okolicznym obszarze. Jeśli cokolwiek się stanie, wówczas natychmiast zostanę rozstrzelana. Nie wolno mi opuszczać terenu. W ten sposób zostałam zakładnikiem wojennym. Po czym kazano mi iść do domu.
Uprzytomniłam sobie, jak niebezpiecznie jest dla mnie, młodej kobiety, wracać bez dokumentów wśród żołnierzy przez całe koszary – długi odcinek szosy – (2 km drogi). Tknięta obawą zawahałam się i zwróciłam się do przewodniczącego sądu, oznajmiając, że sama nie udam się pieszo do domu, że skoro mnie tu przywieźli, to niech teraz odwiozą z powrotem. Kazał mi czekać. Odeszłam nieco dalej na trawnik, pod mur budynku. Tu znalazłam jakąś rozbitą skrzynię, na której usiadłam. Rozejrzałam się dokoła. Było południe, niebo bez chmurki, jasno-błękitne. Słońce prawie w zenicie mocno nagrzewało cały świat, wyostrzając jego barwy. Jaśniały w jego promieniach dookolne trawniki, krzewy, drzewa i budynki koszarowe z czerwonej cegły. Ziemia nagrzana z całą swą szatą roślinną wydawała upojne wonie. I takie to było całe lato – upalne i bezdeszczowe: lato stulecia. Ziemia pękała od suszy i gorąca, liście roślin przedwcześnie więdły i zżółkły.
Upłynęło parę długich godzin oczekiwania w trwodze i niepokoju.
Na tle rozlokowanej dokoła dywizji zmotoryzowanej moja drobna osoba w jasnej, seledynowej sukience była przedmiotem uwagi przechodzących wojskowych. Zatrzymywali się, spoglądali, a mnie ściskało się serce, a trwoga podszeptywała, że tym razem to już nie ujdę śmierci. Chwilami zdawało mi się, że to wszystko, co się dokoła dzieje – te postacie w szaro-niebieskich mundurach i błyszczących hełmach, tak bardzo mi obce, dalekie, groźne – to jakiś sen straszliwy.
Nadjechał wreszcie ogromny samochód wojskowy – osobowy, z którego wysiadł oficer, zbliżył się do mnie i wskazał miejsce w samochodzie. Odwieziono mnie do rodziny. Przy powitaniu z ojcem i siostrą widziałam łzy w ich oczach, gdyż uważali mnie już za straconą i teraz nie mogli ukryć swego wzruszenia.
Nadal przebywaliśmy w piwnicy; coraz to nowe oddziały nadciągających dywizji wojsk niemieckich przechodziły przez gospodarstwo szwagra, zajmowały pomieszczenia w ogrodzie i podwórzu, zabierali i wywozili, czego ich poprzednicy zabrać nie zdołali. Ze ścian pozdejmowali i wywieźli wszystkie cenne obrazy,  oryginały naszych malarzy: Fałata, Kossaka, i innych.
Pewnego dnia wojskowi niemieccy przyprowadzili do nas ranną dziewczynę, lat około szesnastu – nienormalną, którą znaleźli na szosie: kula przeszyła jej staw biodrowy na wylot. Opiekowałam się nią i leczyłam kilka tygodni. Bardzo trudno było się z nią porozumieć. Ani imienia, ani nazwiska swego nie umiała powiedzieć. Stale zrywała z siebie opatrunki. Była nieufna i niechętnie przyjmowała posiłki. Sypiała nad naszą piwnicą w oddzielnym pomieszczeniu – składziku gospodarczym, którego wojsko nie zajmowało. Gdy dowiedziałam się od okolicznych ludzi kto ona jest, a rana się zagoiła, odwiozłam ją do jej rodziny w okolice Wąsewa.
Wkrótce potem przenieśliśmy się do domu w ogrodzie. A gdy Niemcy obsadzili wschodnią granicę ze Związkiem Radzieckim, na terenie całej posiadłości szwagra zakwaterował się sztab komisarza celnego z pomocniczym oddziałem, tzw. „Bezirkszollkommissar”, który pozostał tu do końca wojny. Oficerowie zajęli pomieszczenie w budynku naszym na parterze i na drugim piętrze, nas zostawiono na pierwszym, a dla żołnierzy wyszykowano mieszkania w podwórzu. Rząd komórek murowanych przeznaczono na warsztaty.
Jakkolwiek nadal trwała niepewność z powodu stanu wojennego i trudno było o zdobycie żywności, to jednak odetchnęliśmy nieco po trwającym dotychczas przez wiele tygodni bezustannym przemarszu wojsk, utarczkach z żołdactwem i trwodze o życie podczas
przesuwającego się frontu. Gdy w całej Polsce szalał terror, tu, w nowo powstałych warunkach przy Urzędzie Celnym, zapanował pewien spokój.
Nadal siostrze swej i jej rodzinie byłam bardzo potrzebna, ale pomoc moja przybrała już inny charakter – domowy i gospodarczy.
To mi nie wystarczało; pragnęłam podjąć pracę. Wyrok sądu wojennego już mnie nie obowiązywał: mogłam opuścić ten teren. Słyszałam, że w jednej z sąsiednich wsi całkowicie rozbito szkołę. Zgłosiłam się więc do inspektoratu Wawszczaka w Ostrowi Maz. z projektem zorganizowania tej szkoły na nowo, jak również z gotowością do pracy w którejkolwiek ze szkół powszechnych jemu podległych. Inspektor stanowczo mi odmówił, motywując tym, że gdy tutejsi nauczyciele wrócą z wojny, obejmą swoje placówki.
Postanowiłam udać się na ostatnią swoją placówkę szkolną do Grodna, na terenie zajętym przez ZSRR, poprzez „zieloną granicę”.
Był luty, zima w pełni stulecia, wyjątkowo mroźna i śnieżna. Z małym, niezwykle skromnym węzełkiem, w płaszczu starszej siostry (wyższej ode mnie), mocno przydługim, w letnich pantoflach, wyglądałam jak opuszczona sierota. Siostra furmanką wiozła mnie ku granicy Generalnej Guberni z ZSRR, szosą ostrołęcką. Ujechałyśmy zaledwie parę kilometrów, gdy spotkałyśmy patrol graniczny niemiecki, który z miejsca zawrócił nas ku domowi.

Handelsschule in Ostrów Maz.

Po tych nieudanych próbach opanowała mnie myśl zorganizowania średniej szkoły handlowej w Ostrowi Mazowieckiej, znajdującej się w odległości pięciu kilometrów od Komorowa.  Zbadałam teren: było tu dużo młodzieży gimnazjalnej bez zatrudnienia, której groziło wywiezienie do Niemiec na roboty. Nauczyciele byli również w niebezpieczeństwie wywiezienia na roboty, a nawet do obozu koncentracyjnego. Praca oficjalnie zatwierdzona, zarejestrowana, do pewnego stopnia chroniła.
Zdobyłam adresy nauczycieli, którzy pozostawali bez pracy gdzieś na wsi (u gospodarzy) i porozumiałam się z nimi proponując im zatrudnienie w mojej szkole, którą zamierzałam organizować.
Tymczasowe noclegi ofiarowała moja siostra w Kmorowie. Na miejscu w Ostrowi również znalazłam parę osób chętnych do współpracy. Inspektor Wawszczak tym razem nie czynił przeszkód, ale absolutnie nie wierzył w powodzenie sprawy. Dał jednak swoją zgodę na zajęcie jednego z wolnych budynków szkoły powszechnej przy ulicy Małkińskiej, stojącej na rozdrożu dróg skrzyżowanych z szosą prowadzącą do Małkini. Teraz mogłam rozpocząć staranie o uzyskanie oficjalnego zezwolenia od okupacyjnych władz niemieckich. Otrzymałam je 26 czerwca 1940 roku.
W celu nawiązania kontaktu z tajnymi władzami polskimi poinformowałam o swoich poczynaniach dyrektora jednego z warszawskich gimnazjów, profesora Stanisława Bogdanowicza, którego znałam jeszcze z seminarium pedagogicznego i profesora doktora Bogdana Nawroczyńskiego na Uniwersytecie Warszawskim. Następnie przystąpiłam do organizowania całkowicie we własnym zakresie całej szkoły, a więc personelu, programu nauczania, pomocy naukowych i wyposażenia lokalu, gdyż poza pewną ilością ławek wszystko było zdewastowane.
Na szarych arkuszach (do pakowania) papieru własnoręcznie wypisałam ogłoszenia o zapisach i egzaminach do nowo powstającej średniej Szkoły Handlowej w Ostrowi Mazowieckiej, następnie umieściłam je na wystawach sklepowych w ważniejszych punktach miasta. Egzaminy odbyły się dawnym sposobem przedwojennym z języka polskiego, historii, matematyki a ponadto dla kandydatów do klasy drugiej – z języka niemieckiego. Z matematyki egzaminował kolega Ludomir Ausobsky, z pozostałych egzaminowałam sama, ponieważ jeszcze nie miałam nauczycielki do języka niemieckiego. Program nauczania obejmował wszystkie przedmioty dawnej przedwojennej szkoły tego typu, wraz z historią i językiem polskim, z tym że w klasie drugiej przedmioty ogólnokształcące realizowaliśmy w pełnym zakresie, a przedmioty zawodowe handlowe obejmowały skrócony program obu klas – pierwszej i drugiej. Kandydaci do klasy drugiej mieli za sobą ukończoną klasę pierwszą a nawet drugą dawnego gimnazjum ogólnokształcącego.
Oczywiście, na taki program nie miałam zezwolenia od władz niemieckich, ani też nie zwracałam się do nich o zatwierdzenie. Wiedziałam, że Niemcy narzucają swój program polskim szkołom, nie zezwalając na historię i język polski, więc żeby do tego nie dopuścić, użyłam pewnego podstępu: stoczyłam bój słowny u miejscowego urzędnika do spraw szkolnych (Niemca) o potrzebie nauczania języka polskiego, na co wreszcie się zgodził. Następnie napisałam niezwykle szczegółowe i obszerne programy, które sama złożyłam u władz okupacyjnych licząc na to, że uśpię ich czujność, że nie zechcą tyle czytać. Ja zaś zyskam na czasie i w razie jakichś zastrzeżeń – wtedy dopiero pomyślę o odpowiednim ustosunkowaniu się. Mimo kilku wizytacji, o tym napisanym programie nigdy nie było mowy, ja tymczasem na ryzyko realizowałam to, co wchodziło w zakres nauczania tajnego, przy ogromnej trwodze niektórych nauczycieli. Zapewniałam więc całe grono nauczycielskie, że w razie wykrycia, całą odpowiedzialność biorę wyłącznie na siebie. Niemcom wizytatorom podsuwałam dziennik lekcyjny, by złożyli swój podpis tytułem akceptacji programu – właśnie na lekcji języka polskiego. Wykładowczynią języka polskiego była pani Maria Ostrowska i – początkowo historii – ja zaś uczyłam geografii gospodarczej i korespondencji handlowej dla zamaskowania moich polonistycznych studiów, w celu odwrócenia uwagi i podejrzeń władz niemieckich. Posługiwałam się przy tym, jako pomocą do wykładów, podręcznikami niemieckimi, raz z tego względu, że podręcznika polskiego nie można było dostać, a następnie i dlatego, że podręcznik niemiecki w moim ręku odsuwał podejrzenie od szkoły, a w podręczniku do geografii było wiele miejsc o patriotyzmie, który mogłam zastosować do ówczesnego politycznego położenia naszego narodu. Nauczycielom zaleciłam jak najgorliwsze przestrzeganie czystości i poprawności mowy ojczystej na lekcjach i w zeszytach.
O pomoce naukowe troszczyli się nauczyciele z młodzieżą. Jeden z kolegów, Marian Meszczyński, nauczający reklamy, uzupełniał brakujące do etatu godziny wykonywaniem rysunków, wykresów i pomocy naukowych rysunkowych dla szkoły. Mapy do geografii rysowałam sama kolorowymi kredkami na arkuszach szarego papieru do pakowania. Maszyny do pisania zakupiłam już we wrześniu w Warszawie, w firmie Pajdaka za pierwsze pieniądze wpłacone przez młodzież jako czesne. Jedną zniszczoną otrzymała szkoła od władz miejskich do ćwiczeń dla uczniów. Książki do lektury i podręczniki zdobywało się w różny sposób, w znacznej części od starszej młodzieży. Po paru miesiącach szkoła była już nieźle zaopatrzona w pomoce naukowe. Młodzież po przymusowej rocznej przerwie stanu wojennego, nadal niepokoju, ciągłych łapanek, egzekucji ulicznych, wywożenia na przymusowe roboty do Niemiec, do obozów koncentracyjnych – była spragniona nauki, pięknie pracowała i zachowywała się wzorowo.
Poza wizytatorami niemieckimi odwiedzał nas dawny inspektor polski, Stanisław Wawszczak. Był pełen uznania dla naszej działalności, jak i dla młodzieży. Dzięki jego interwencji, od stycznia pozwolono mi otworzyć tzw. Kurs Administracyjny dla bardziej zaawansowanych starszych uczniów dawnego gimnazjum. Była to właściwie klasa licealna, również z przedmiotami ogólnokształcącymi i skróconym programem nauk handlowych.
    
Zespół nauczycielski stanowili:
język polski z historią – Maria Ostrowska, potem Zbigniew Patrzykont
religia – ks. Jan Szurnicki
reklama – Marian Meszczyński
towaroznawstwo – Ludomir Ausobsky
księgowość – Kazimierz Małecki
geografia gospodarcza – dr Teofila Ptaszyńska
korespondencja handlowa – dr Teofila Ptaszyńska
matematyka – prof. Krauze
język niemiecki – Zofia Matyja
pisanie na maszynach i stenografia – Janina Etelówna
Do wymienionych przedmiotów handlowych dochodziły jeszcze:
organizacja handlu i arytmetyka handlowa, a w starszych klasach fizyka i matematyka.
Ćwiczenia cielesne oraz kancelarię prowadziła Irena Jankowska – Meszczyńska. Sprzątanie szkoły należało do woźnego szkolnego – Fałka i jego żony. Dzwonek szkolny był w rękach nauczycieli, którzy kolejno dzwonili na lekcje i pauzy, wg nastawionego każdorazowo mojego budzika.
Według „Dziennika Klasyfikacyjnego” (pisanego ręcznie), użyczonego mi 4/6-1975 r. do wglądu, nazwa szkoły brzmiała: „Private Handelsschule in Ostrow Maz.”, a zaraz pod tym w języku polskim: Prywatna Szkoła Handlowa w Ostrowi Maz.
Klasa pierwsza w roku 1940 – 41 liczyła sześćdziesięciu uczniów – dziewcząt i chłopców
Klasa druga – w roku szkolnym 1940 – 41 liczyła pięćdziesięciu czterech uczniów.
Klasy te mają oceny końcowe wystawione za wszystkie cztery kwartały roku szkolnego 1940 – 41 z następujących przedmiotów: sprawowanie, religia, organizacja handlu, towaroznawstwo, geografia gospodarcza, arytmetyka handlowa, księgowość, język niemiecki, korespondencja handlowa, stenografia, pisanie na maszynie, reklama, język polski, ćwiczenia cielesne.
Przy kilku uczniach jest notatka o 100% zniżce w opłacie za szkołę.
Kurs administracyjny w tymże Dzienniku Klasyfikacyjnym jest nazwany po prostu III klasą i oceny wystawione tylko za drugie półrocze z następujących przedmiotów (II okres):
sprawowanie, religia, organizacja handlu, towaroznawstwo, geografia gospodarcza, arytmetyka handlowa, księgowość, język niemiecki, język polski, stenografia, pisanie na maszynie, matematyka, fizyka, korespondencja handlowa, reklama, ćwiczenia cielesne.
Klasa III w roku szkolnym 1940 – 41 liczyła 34 uczniów (chłopców i dziewcząt).
W związku z decyzją Radcy Szkolnego na powiat Ostrowi Maz. z dn. 22 VII 1941 r. o przemianowaniu mojej Prywatnej Szkoły Handlowej na Miejską Szkołę Handlową z uposażeniem dla nauczycieli wypłacanym przez władze okupacyjne (District Warschau, Kreishauptmann w Siedlcach) szkołę przejął nowy dyrektor.
W roku szkolnym 1941-42 jest już drukowany katalog ocen, w którym brak języka polskiego, a dopisana jest natomiast ręcznie „polska ortografia”. Są tylko dwie klasy:
I – liczy 44 uczniów, w ciągu roku odeszło sześciu;
II – liczy 31 uczniów.
Podstawą materialną utrzymania szkoły były wyłącznie opłaty miesięczne, pobierane od
 młodzieży; żadnej pomocy z zewnątrz nie mieliśmy. Biedniejszym uczniom przyznawaliśmy ulgi w opłacie - nawet 100%.
Wszystkie wpływy za zgodną uchwałą grona koleżeńskiego dzieliliśmy na dwie części: jedną – przeznaczoną na bieżące potrzeby szkoły, drugą – na bardzo skromne uposażenia dla nauczycieli. Te zaś, to jest uposażenia, były w jednakowym wymiarze – jednego etatu dla każdego nauczyciela, jakkolwiek ilość godzin lekcyjnych nie była jednakowa. Jeśli komu wypadła mniejsza ilość godzin lekcyjnych, otrzymywał prace kancelaryjne i inne. Chodziło o to, by każdy w tych trudnych czasach wojennych mógł się utrzymać i nie był zmuszony szukać sobie dodatkowych zarobków poza szkołą. Wyjazdy poza teren miasta (do Małkini, Warszawy, Siedlec, Sokołowa Podlaskiego) w sprawach organizacyjnych i zdobywania pomocy naukowych i materiałów dla szkoły itp., całą stronę organizacyjną, kierowanie szkołą i walkę z okupantem o młodzież wzięłam całkowicie na siebie i na wyłączną moją odpowiedzialność. Wielokrotnie przy okazji przypominałam o tym gronu pedagogicznemu mówiąc: - W razie jakiej wpadki złóżcie całą winę na mnie. Wy pracujecie dla chleba, a ja decyduję o wszystkim, więc tylko ze mną (dyrekcją) mogą mieć do czynienia. I naprawdę czuję się za was wszystkich i za całą młodzież naszą odpowiedzialna. -
Sądziłam, że takie właśnie moje stanowisko może zmniejszyć niepokoje i pomóc w pracy. O każdego nauczyciela lękałam się, że oddalony może już więcej do nas nie wrócić, trafi natomiast w ręce Gestapo – do obozu koncentracyjnego, lub na roboty do Niemiec, albo pod ścianę na rozstrzelanie. A muszę przyznać, że grono pedagogiczne miałam odpowiednio dobrane o poglądach zdecydowanie postępowych i patriotycznych. Wszyscy ukończyli wyższe studia w zakresie swoich przedmiotów i odbyli już kilkuletnią praktykę pedagogiczną; doskonale znali swój przedmiot, jego metodykę, jak również byli dobrymi wychowawcami, zaś między sobą tworzyli zgrany, solidarny zespół.
Ja miałam ukończone wyższe studia w zakresie polonistyki i pedagogiki z tytułem doktora filozofii oraz dodatkowe przedmioty: historię i historię sztuki, teraz zaś w czasie okupacji poza organizacją szkoły i jej prowadzeniem podjęłam się ponadto nauczania korespondencji handlowej i geografii gospodarczej, co, jak już poprzednio wyjaśniłam, uczyniłam w tym celu, by nie ściągać na siebie, a przez to i na szkołę, uwagi okupanta (zajmowanie lokali przez wojsko).
Sytuacja wojenna zmuszała nas do trzykrotnej zmiany lokalu, a wszędzie były bardzo prymitywne warunki: mały parterowy domek drewniany bez jakichkolwiek wygód, mieszczący 4 do 6 izb – to pierwszy, który zajmowaliśmy przy ulicy Małkińskiej, najdłużej, ok. 8 miesięcy. Był budynkiem szkoły powszechnej dawnego typu. Posiadał większe izby klasowe, długi korytarz, ganek i dość obszerny dziedziniec oraz boisko. Wewnątrz zastaliśmy nawet szereg ławek, szafę i parę stolików, resztę brakującego wyposażenia musieliśmy uzupełniać we własnym zakresie. Dla mojej podrastającej młodzieży ławki przeznaczone dla siedmio i ośmiolatków okazały się stanowczo za małe. Częściowo trzeba było znosić pewną niewygodę, a częściowo naprawiało się braki własnym sprzętem przyniesionym z domu rodzicielskiego.
W mniejszym pomieszczeniu był równocześnie sekretariat, pokój nauczycielski i gabinet na pomoce naukowe.
Drugi budynek, do którego zmuszeni byliśmy się przenieść, znajdował się na ogromnym rynku targowym, zazwyczaj wtedy pustym. Był znacznie mniejszy od poprzedniego i zupełnie nie przystosowany do potrzeb szkoły. Brak było sali rekreacyjnej, a klasy bardziej ciasne i niewygodne. Dzięki temu, że była to już cieplejsza pora roku (maj) młodzież na przerwy mogła wychodzić na zewnątrz, na rynek.
Na sam koniec już roku szkolnego 1940 – 41 musieliśmy przeprowadzić całą naszą szkołę jeszcze bardziej w centrum miasta do domku przy ulicy Starobrokowskiej, obecnie Partyzantów. Tu były już tylko ciasne, niewygodne klasy, mała kuchenka, która służyła za kancelarię i pokój nauczycielski, a pośrodku między izbami klasowymi znajdowała się mała, wąska sionka z wejściem wprost od ulicy. Szczególnie w tym ostatnim budyneczku dawała się przykro odczuć ciasnota: w jednej izbie musiało się zmieścić sześćdziesięcioro dzieci, a raczej podrastającej młodzieży!
Dziś jeszcze we wspomnieniach (35 lat temu) widzę stłoczone drobne postacie dziewcząt i chłopców, ich buzie delikatne ze wzrokiem pałającym, skierowanym na nauczyciela. Dobre, kochane Dzieci! Żadne nie utyskiwało, nie skarżyło się na niewygody i trudy. Wszystkie były uważne i pilne w nauce, a nas, nauczycieli, darzyły zaufaniem, szacunkiem i miłością. Przez cały ten niebezpieczny i trudny rok pracy, rok straszliwej wojny, okupacji i prześladowań wzajemne stosunki między młodzieżą, nauczycielami i rodzicami układały się jak najlepiej. Nie były zakłócone najmniejszym nieporozumieniem. W takiej atmosferze i dzięki zapałowi młodzieży do pracy można było osiągnąć dobre wyniki i odpowiedni poziom nauczania.
Kiedy z Dystryktu w Warszawie przyjechał do nas wizytator Niemiec i przeprowadzał lustrację mojej szkoły, z takim zainteresowaniem na wszystko zwracał uwagę, że mnie to napawało lękiem. Zdumiona byłam, gdy na zakończenie wizytator powiedział: (po niemiecku) – Ja się tu wiele nauczyłem, ile można dokonać i to w takich warunkach, piękna to praca.
Pochwała z ust reprezentanta władz okupacyjnych nie uspokoiła mnie, ale mimo woli poczułam dumę narodową, że moja szkoła zaimponowała mu poziomem nauczania, postawą młodzieży i porządkiem organizacyjnym – a ja należę do tego wspaniałego narodu – co nie da się ugiąć nawet największej przemocy.
Niemal na wprost szkoły, po przeciwległej stronie ulicy Małkińskiej, obecnie Duboisa 48, wynajęłam w małym, parterowym domu drewnianym u gospodarzy Podbielskich dwa pokoje z wejściem od ulicy. W pierwszym urządziłam gabinet dyrektorski, a drugi, nieco większy przeznaczyłam na swoje osobiste mieszkanie. Umeblowanie, niezbędne sprzęty, ławeczki, stoliczki i parę krzeseł oraz kredens i łóżko otrzymałam częściowo od siostry z Komorowa, a częściowo od gospodyni Podbielskiej. Kolega Meszczyński ozdobił gabinet dwoma rysunkami własnej twórczości (przedstawiały budynek szkolny na tle krajobrazu).
Lokal ten powiększał skąpe pomieszczenie szkoły i pozwolił przeprowadzać swobodnie zbiorowe i indywidualne rozmowy (bowiem w budynku szkolnym miejsca na to nie było), z koleżeństwem, młodzieżą i rodzicami.
Po zajęciu mieszkania tego przez wojsko (szkoła mieściła się wyłącznie w ciasnych lokalach) zaprosiła mnie do swojego domu córka byłego już zmarłego prezydenta miasta Ostrowi Maz., Halina Mieczkowska, zaprzyjaźniona w czasach przedwojennych z moją siostrą, Marią Niewęgłowską, wówczas nauczycielką szkoły podstawowej w Ostrowi. Dom ten znajdował się na rogu przy ul. Warszawskiej i Małkińskiej. Uległ całkowitemu zburzeniu w czasie nalotów podczas wojny, rozpoczętej w 1941 r. przez Niemcy ze Związkiem Radzieckim.
Warunki, w jakich pracowaliśmy trudno opisać. Zarówno nauczyciele, jak i młodzież żyli w ciągłym niepokoju i trwodze. Każdy niepewny był nocy i dnia następnego. Stan wojenny panował w całym kraju, zarówno w miastach, jak i po wsiach. Pobliska Ostrowi Małkinia, węzłowa stacja kolejowa między Warszawą a Ostrołęką i Łomżą, słynęła ze szczególnie częstych aresztowań i łapanek. Sąsiadująca z nią Treblinka była siedzibą obozu koncentracyjnego. Ostrów Mazowiecka jako miasto przygraniczne ze Związkiem Radzieckim obstawiona była wojskiem. Gestapo i żandarmeria, Celna Straż Graniczna z siedzibą w Komorowie posiadała pięć posterunków (około 800 ludzi), VI Batalion Policji (ok. 500 ludzi), posterunki policji granicznej (po 20 ludzi), policji kryminalnej (8 ludzi). Starosta – Niemiec – miał do dyspozycji ponadto pluton żandarmerii (26 ludzi) i oddział policji polskiej (ok. 100 ludzi). W maju 1940 roku powołano dodatkowo oddział służby specjalnej tzw. "Sonderdienst" – głównie z folksdojczów. 17.02.1940 roku Policja Bezpieczeństwa natrafiła na ślad "Ruchu oporu" tajnej organizacji i dokonała licznych aresztowań na terenie powiatu Ostrowskiego. (wg. Mazowieckiego Ośrodka Badań Naukowych Nr 23 – "Ostrów Mazowiecka,  Z dziejów Miasta i Powiatu")
W pierwszym etapie prześladowań ofiarą padła ludność żydowska. Już na trzeci dzień po wkroczeniu wojsk niemieckich 10 września 1939 roku hitlerowcy zamordowali na dziedzińcu Liceum ok. 300 żydów, a w synagodze ok 1000 żydów, 11 września – w lesie pobliskim ok. 600 żydów, a jesienią 1941 roku ok. 3000 żydów. Ocalał tylko jeden Marian Szydło, który ukrył się u gospodarzy na roli, miał olejarnię, wyjechał do Palestyny, a kiedy wracał zmarł. O M. Szydle z opowiadania gospodyni Walentyny Podbielskiej, pozostałe dane liczbowe z pracy Józefa Kazimierskiego pt. "Lata wojny i okupacji" zamieszczonego w książce w "Ostrów Maz."
Samo położenie szkoły mojej i mieszkania na skrzyżowaniu ulicy Małkińskiej z szosą Małkińską – główną trasą przelotową, wiodącą do Warszawy, było przyczyną wielu niepokojów. Przed szkołą jak i przed moimi oknami często zatrzymywały się różne pojazdy nieprzyjacielskie: auta prywatne, wojskowe i jednostki różne bojowe o różnych porach dnia i nocy, by sprawdzić na tym rozdrożu właściwy kierunek jazdy, co budziło pełne grozy pytanie: czy to aby nie po nas?
Koleżanka Irena Jankowska – Meszczyńska, która mieszkała opodal również przy ulicy Małkińskiej, niejednokrotnie w związku z tymi zatrzymaniami przybiegała do mnie, by sprawdzić, czy jestem jeszcze, czy może mnie już aresztowano.
A ruch na szosie i w mieście był nie tylko z tego względu wzmożony, że Ostrów Maz. była miastem przygranicznym, ale i to przede wszystkim dlatego, że Niemcy szykowały się do uderzenia na Związek Radziecki i tu odbywało się stałe przegrupowywanie różnych formacji wojskowych.
Związane z tym zajmowanie lokali szkolnych i prywatnych dla wojska wiosną 1941 roku stało się przyczyną tych częstych przeprowadzek moich i mojej szkoły, co utrudniało ogromnie, i tak już przez sam fakt wojny – niezwykły bieg nauczania.

Imprezy szkolne.
Mimo panującego stale niepokoju i grozy wojennej, spowodowanej szczególnie okrutnym prześladowaniem i tępieniem polskości przez łapanki, wywożenie nawet młodzieży na roboty do Niemiec, zamykanie w obozach koncentracyjnych, których było tak wiele, że do dziś jeszcze wszystkich nie wykryto, przez masowe i indywidualne rozstrzeliwania, palenie żywych w krematoriach itp, mimo tego wszystkiego staraliśmy się godnie w gronie nauczycielskim wprowadzać na teren szkoły nastrój pogodny, a nawet radosny. W tym celu wprowadzone były gry i zabawy na boisku sportowym, w okresie cieplejszym urządzaliśmy wycieczki, zimą kuliki do okolicznych lasów. Na Boże Narodzenie pragnęliśmy urządzić „choinkę z młodzieżą i rodzicami”. W grudniu, będąc w Warszawie, dowiedziałam się, że choinek urządzać nie wolno. Sądząc, że to zarządzenie nie dotarło jeszcze do Ostrowi, postanowiłam je uprzedzić. Natychmiast po powrocie do Ostrowi udałam się do miejscowego starosty – Kreishauptmanna i tu udało mi się uzyskać jego zgodę – ustną, na urządzenie tej uroczystości, która odbyła się na terenie szkoły z licznym udziałem młodzieży, rodziców oraz grona nauczycielskiego. Sala była zatłoczona, w rogu stała choinka przystrojona przez młodzież, pod nią kosz z podarkami, które dla każdego ucznia przygotowały panie pod kierunkiem koleżanki Ireny Jankowskiej. Przed częścią artystyczną i rozdaniem upominków jako dyrektorka szkoły zabrałam głos. Byłam bardzo wzruszona, tak wiele pragnęłam powiedzieć tym dzieciom i ich rodzicom, a przecież zdawałam sobie sprawę z grożącego stale niebezpieczeństwa nie tylko dla mnie, ale i dla szkoły – liczniejsze zgromadzenia też były zabronione przez okupanta. Chociaż ponosiło mnie uczucie, musiałam ważyć każde słowo. Dziś pamiętam, że podkreśliłam możność naszego zjednoczenia się, pracy, wspólnych dążeń i nadziei na przyszłość rodzin naszych i kraju. W miarę jak, jak mówiłam, widziałam przed sobą zasłuchane twarze zebranych i coraz więcej zapłakanych oczu.
Deklamacje i śpiewy kolęd młodzieży oraz rozdanie podarków zmienił nastrój smutny na pogodny, nawet radosny, ale podniosły.
Zadowolona z przeprowadzenia tych swoich zamierzeń, dłuższy czas żywiłam obawę, czy nie będzie jeszcze przykrych następstw. Chwilami z dumą myślałam, że była to jedyna w całym kraju uroczystość choinkowa w okresie okupacji na terenie szkolnym.
    
Dla grona koleżeńskiego w okresie świątecznym urządziłam zebranie towarzyskie przy herbatce w moim mieszkaniu. Urozmaiciłam je napisaną przez siebie szopką, w której rymami scharakteryzowałam koleżanki i kolegów równocześnie pokazując ich sylwetki wycięte z papieru na małym ekranie.

Trudno byłoby przeżyć mroki okupacji i podejmować jakiekolwiek działania, gdyby nie zdarzały się jaśniejsze, pogodniejsze chwile, gdyby nie było żadnych bodźców do pracy A tymi najważniejszymi bodźcami były serdeczna atmosfera wśród grona koleżeńskiego i wśród młodzieży oraz tak widoczne dobre owoce naszej pracy, ponadto przekonanie, że jesteśmy na swoich stanowiskach – potrzebni Ojczyźnie naszej. Pozwalało to nam znosić trudy i niewygody w pracy, niepokoje i trwoga każdego dnia i nocy, gdy dochodziły nas wiadomości o szalejącym terrorze w całej Generalnej Guberni i w obozach koncentracyjnych, gdy sami codziennie ocieraliśmy się niemal o uzbrojonych Niemców, żołnierzy, żandarmów, gestapowców – żądnych ciągle nowych ofiar i prześladowania tych co nie sprzeniewierzyli się świętym prawom Ojczyzny i Wolności. Przeżyciem była dla nas każda niespodziewana wizytacja władz okupacyjnych, każde zetknięcie się z obcym mundurem, każda wiadomość o łapance na mieście, każdy zatrzymany przed szkołą samochód służbowy, a przecież sami nieraz mieliśmy w ręku bibuły konspiracyjne, a cała nasza praca szkolna, zewnętrznie tylko pozornie zatwierdzona była przez władze okupacyjne, ale duch jej i treść – zwłaszcza nauczanie przedmiotów ogólnokształcących, języka polskiego – beż żadnych ograniczeń programowych niezwykle patriotyczna strona wychowawstwa – to były rzeczy tajne, niedozwolone. Młodzież nie ze wszystkiego zdawała sobie sprawę. My, nauczyciele staraliśmy się zachować wszelkie pozory legalności. Zarówno w świadectwach okresowych jak i w Dziennikach lekcyjnych klasowych, wypisane były przedmioty ogólnokształcące a nawet podana treść lekcji. Na języku polskim widniał Mickiewicz, i pamiętam to szczególnie dobrze, jego patriotyczne utwory jak „Grażyna”. Młodzieży zapowiadałam od czasu do czasu, by o tym jak i czego się uczy nie rozpowiadała na zewnątrz, nawet w domu – w myśl zdania: „Nie mów pachole, co się dzieje w szkole”. Zalecałam również wszelką ostrożność w rozmowach i spotkaniach poza terenem szkoły.
Ale nieszczęście wisiało już nad nami, lecz przyszło z innej zupełnie, niespodziewanej strony. Korzystając z ferii wielkanocnych 1941 r. wyjechałam do szpitala do Warszawy ze skierowaniem lekarskim w celu leczenia rozbitej nogi po wypadku rowerowym.
Po kilku dniach pobytu w szpitalu otrzymałam depeszę, bym wracała do Ostrowi, niebawem zjawiła się u mnie koleżanka Jankowska, która po mnie przyjechała. Wyjaśniła, że w depeszy nie mogła napisać, że chodzi o zbiorowe aresztowanie młodzieży na mieście. Przyczyną zaś jest zwada między dwoma braćmi, z których jeden ma syna w naszej szkole. Było u nich Gestapo. Podczas rewizji znaleziono wiersz przeciw Hitlerowi, w ślad za tym poszły dalsze aresztowania, niektórych  chłopców już wywieziono. Koleżanka nie znała dokładnie całej sprawy, powtórzyła tylko, co zasłyszała od ludzi na mieście, gdyż trwały jeszcze ferie i młodzież nie przychodziła do szkoły. Koleżanka była wprost pewna, że po powrocie wpadnę zaraz w ręce Gestapo, wtedy szkoła znajdzie się w jeszcze gorszym położeniu. Z miejsca odrzuciłam wszelkie wahania. Byłam wstrząśnięta, pełna rozpaczy, wiedziałam tylko jedno: muszę być na miejscu i ratować chłopców. Myśli kłębiły mi się po głowie, gdzie, do kogo iść, jak ich bronić? Sama gotowa byłam na wszystko.
Najpierw udałam się do Dystryktu w Warszawie do wizytatora, który nas wizytował. On o niczym nie wiedział, zatelefonował do Ostrowi, po czym oznajmił, że sprawa jest trudna. Bezpośrednio z dystryktu skierowałam się na Al. Szucha do Głównej Komendy Gestapo – a więc w samą paszczę lwa. Dopuszczono mnie tylko do okienka. Pragnęłam wyjaśnień, daremnie tłumaczyłam, że to jeszcze dzieci i nie mogą być aż tak winni, że są uczniami pod moją opieką, ja za nich odpowiadam przed rodzicami i przed społeczeństwem, że chcę ich widzieć! Z okienka wrzeszczeli, kazali odejść, jeden z gestapowców wyszedł, pchnął mnie wołając: "jak będziesz potrzebna, to my cię znajdziemy! Rraus, rraus!". Cała ta rozmowa odbywała się w języku niemieckim.
Wróciłam do Ostrowi. Poszłam zaraz do Arbeitsamtu, gdzie w poprzednich miesiącach udało mi się  uwolnić dziewczęta, które wpadły w łapankę. Dodawało mi to otuchy, ale tym razem nie był to ich zakres działania. Poszłam więc wprost do miejscowego Gestapo, na ul. Warszawską, tu zażądałam niemal wyjaśnień, powtarzałam te same, co w Warszawie argumenty, dodałam jeszcze, że ja odpowiadam za szkołę, a teraz brak mi uczniów, że przecież szkoła jest legalna. Nie pamiętam dokładnie tej całej rozmowy, wiem jednak, że była dość długa, że gestapowcy grzeczniej się zachowywali, niż koledzy z Warszawy. Na zakończenie oznajmili mi, że sprawa znajduje się w rękach władz wyższych. Naraz mocno padło pytanie: "Sind Sie eine deutsche Frau?" Nein, - zaprotestowałam – ich bin Polin".
Po paru dniach pojechałam do Warszawy z jedną z matek, która starała się o uwolnienie syna, naszego ucznia z klasy licealnej. Po raz drugi (z nią razem) udałam się na Al. Szucha do Gestapo. Powtórzyła się podobna scena, co i za pierwszym razem. Oburzeni byli na mnie, że śmiem bronić bandytów! Tak traktowali naszą młodzież. Obie zostałyśmy wprost wyrzucone z lokalu z nieodstępnym w takich wypadkach słowem "rraus".
Rodzice czynili starania u władz okupacyjnych o uwolnienie swoich synów na własną rękę: na razie bez skutku. Dopiero po kilku miesiącach, a nawet latach dowiedziałam się, że paru chłopców nie żyje, a kilku odzyskało wolność. Wtedy już i mnie nie było w Ostrowi Mazowieckiej.
W roku 1976 odwiedzałam Ostrów Maz. W rozmowie z paru byłymi moimi uczniami dowiedziałam się całej prawdy: dziewięciu chłopców zginęło w obozie koncentracyjnym, pozostali (nie znam liczby) wrócili dzięki usilnym i kosztownym staraniom rodziców. Przyczyną nieszczęścia była istotnie waśń rodzinna.
W czasie okupacji zaopatrzenie miast i w ogóle ludności w żywność nie wystarczały. Głód zaglądał do niejednego domu. O zarobki też było trudno. Ludność ratowała się uprawianiem szmuglu i potajemną hodowlą. Całe rzesze dowoziły produkty mięsne i nabiałowe do większych miast.
Dawało to niezłe zarobki (gdyż drożyzna była ogromna i zapotrzebowanie również), ale i było ryzykowne.
Niemcy urządzali częste i niespodziewane rewizje po domach, wagonach kolejowych, na stacjach i zabierali wszystek niedozwolony towar, a bywało, że karali nawet obozem koncentracyjnym.
Ostrów Maz. o szerokim zapleczu gospodarczym, miała w takim pokątnym handlu znaczny udział. W samym mieście niektórzy zajmowali się hodowlą i potajemnym ubojem. Otóż w jednej rodzinie chowano cielaka. Dwaj bracia stryjeczni żyli w niezgodzie. Gdy się pewnego razu pokłócili, jeden z nich oskarżył brata przed Gestapo o nielegalnym uboju. W odpowiedzi oskarżony doniósł do Gestapo, że syn brata należy do tajnej organizacji. Gestapo natychmiast dokonało rewizji w mieszkaniach obu braci. Organizacji młodzieżowej nie wykryto. Znaleziono radio i piosenki wolnościowe oraz spis kilku nazwisk i to wystarczyło do aresztowania chłopca i jego kolegów. Niezwłocznie nastąpiły dalsze aresztowania. Oto przykład stosowanych metod przez Gestapo: jednego z chłopców z licealnej klasy, tzw. Kursu administracyjnego – mojej szkoły – idącego ulicą – doszedł gestapowiec i nakazał mu się zgłosić do komendy. Podkreślił przy tym, że chodzi jedynie o uzyskanie wyjaśnień. Uczeń nie spodziewając się podstępu, zaraz udał się na komendę władz hitlerowskich. Ale już stamtąd nie wrócił, lecz wraz z innymi został wywieziony do Warszawy na Al. Szucha, a następnie do Oświęcimia.
Nie jestem w stanie opisać tego, co się działo w szkole i w mieście. Wszyscy chodzili strwożeni i przygnębieni, każdego dnia spodziewaliśmy się rewizji gestapowskiej w szkole i w naszych domach. W obronie aresztowanych nic się nie dało uczynić z naszej strony. Dręczyła nas ta niemożność ratowania, ta bezsiła nasza wobec wroga. A działo się to przecież w przeddzień uderzenia Niemców na Związek Radziecki. Najlepszy lokal szkolny zabrano, drugi lokal też zajęto. Tułaliśmy się niemal, za każdym razem przenosząc szkołę do coraz gorszych pomieszczeń, zupełnie nie odpowiadających nawet elementarnym potrzebom. Jedynym już naszym pragnieniem było, aby dobrnąć do końca roku szkolnego i wydać młodzieży zaświadczenie, by ten rok ciężkiej i niebezpiecznej pracy liczył się dla niej w dalszej nauce i życiu.
W maju doszły nowe kłopoty i zmartwienia: moją szkołę prywatną władze niemieckie przekazały niemieckiemu zarządowi miasta z uposażeniem dla nauczycieli wypłacanym przez kreisschulrata w Siedlcach. Było to uderzenie w grono nauczycielskie, we mnie i w szkołę.
W dotychczasowym zespole dobrze nam się pracowało. Mieliśmy do siebie wzajemne zaufanie, jak również do młodzieży. Nowe niewiadome kierownictwo szkoły, najpewniej wyznaczone przez Niemców napawało nas lękiem. Pode mną jakby się ziemia zapadła: oto odsuwają mnie od placówki, którą zorganizowałam z niemałym trudem i prowadziłam z dobrymi wynikami., w którą włożyłam całą swoją troskę, czujność i staranie, a własną osobą byłam zawsze gotowa bronić jej i odpowiadać za nią przed stale grożącym niebezpieczeństwem hitlerowskim. Celem moich zamierzeń było nie tylko nauczanie i wychowanie, ale przede wszystkim chronienie nauczycieli i młodzieży przed prześladowaniem okupanta, bo praca oficjalnie zatwierdzona do pewnego stopnia zabezpieczała, jak to już na początku wspomniałam. Odsunięcie mnie i to w tak krytycznym momencie wniwecz obracało wszystkie plany, a nawet stwarzało sytuację wygodną dla wroga. Po pierwszych zbiorowych aresztowaniach chłopców czuliśmy się jak pod pręgierzem. W takiej chwili nie wolno mi było opuszczać szkoły. Postanowiłam dołożyć wszelkich starań, aby pozostawiono mnie na miejscu choćby do końca roku szkolnego – co było zgodne z życzeniem koleżeństwa. Miałam nadzieję, że uda mi się podsunąć na następcę jednego z kolegów z naszego grona.
Niebawem z dystryktu z Warszawy przyszła nowa lista płac dla personelu. Jeszcze jeden cios dla mnie. Dotychczas dzieliliśmy wpływy z czesnego na potrzeby szkolne i gaże dla koleżeństwa w równej niemal wysokości dla każdego z nas. Chodziło o skromne bodaj przeżycie okresu wojennego. Komu przypadła mała ilość godzin lekcyjnych, ten otrzymywał dodatkowe pozalekcyjne zajęcia. Nowa lista płac uwzględniała wyłącznie godziny lekcyjne. W żaden sposób nie mogłam się z tym zgodzić: wszakże ja wszystkich angażowałam, uzgodniliśmy warunki współpracy na Radzie Pedagogicznej i ja za wszystko odpowiadałam.
Nie zwlekając pojechałam do Warszawy do naczelnego wizytatora, który przeprowadzał lustracje
naszej szkoły. Już odwołano go z tego stanowiska. Rozmawiałam z nieznanym mi zastępcą. Zaczęłam od listy płac. Powołałam się na odbyte wizytacje i na umowy zawarte z nauczycielami na początku roku szkolnego, a obowiązujące do końca roku szkolnego. Podkreśliłam, że to jest dla nich jedyne źródło utrzymania. Nie pamiętam jakich jeszcze używałam argumentów. W rezultacie uzyskałam zmiany na liście płac. W sprawach personalnych i organizacyjnych skierowano mnie do miejskich władz szkolnych dla miasta Warszawy. Tu okazało się, że dla mnie nie ma wolnego etatu. Jeden z urzędników – Polak, przedwojenny wizytator kazał zgłosić się podczas wakacji, może będą jakieś zmiany w szkole handlowej przy ul. Bagateli. Mimo tej niepewności poczułam ulgę – to znaczy, że mogę pozostać w Ostrowi, o ile tam nikt nie będzie mi stawiał przeszkód.
Po powrocie zastałam w mieście względny spokój. W szkole również. O zmianach nie mówiono, lekcje się odbywały, czas upływał. W czerwcu nastąpiła przeprowadzka szkoły – już ostatnia. Gdyż zajmowany domek przy rynku zajęło wojsko.
Ok. 19 czerwca otrzymałam nową listę płac dla personelu. Trzeba było zrealizować ją w Siedlcach, a wojna z ZSRR wisiała w powietrzu. Jak tu jechać? Boję się znaleźć za jakąś linią bojową i zostanę odcięta od miasta i szkoły. A co dalej? Niepewność wojenna. Ale przecież trzeba zdobyć pieniądze na dalsze życie. Po krótkiej naradzie z koleżeństwem postanowiłam jechać po pieniądze zaraz nazajutrz. Zadecydowałam jednocześnie, by w czasie mojej nieobecności nauczyciele przeprowadzili z młodzieżą wszystkich klas egzaminy końcowe, a następnie niezwłocznie wypisali tymczasowe zaświadczenia i rozdali je uczniom.
Jeżeli zdążę, to uzupełnię co będzie trzeba, a jeśli los nas rozdzieli, bo musimy się z tym liczyć, to w ten sposób zakończy się 1940-41.
Do Siedlec zajechałam już po południu. W tutejszym inspektoracie otrzymałam przekaz na pobranie pieniędzy w miejscowym banku, ale gdy tam poszłam, zastałam drzwi do banku zamknięte. Co tu począć? Rano, o godzinie 8:00 ma odjeżdżać pociąg do Ostrowi. Czułam jakiś wewnętrzny nakaz, by nim wracać. Do 8:00 bank mi nie wyda pieniędzy, a bez nich też wracać nie mogę. Po dłuższych staraniach zdobyłam prywatny adres dyrektora banku. Zmęczona i głodna, z węzełkiem odzieży (na wypadek wojny)  już pod wieczór poszłam do prywatnego mieszkania dyrektora banku – Niemca. Pamiętam do dziś jak mi mocno waliło serce gdy czekałam pod drzwiami – lęk, jeśli go nie zastanę, a może odmówi? Co wtedy? Zastałam go. Przyjął mnie grzecznie i wysłuchał uważnie. Wyjaśniłam mu moją sytuację: czasy niepewne, ja muszę zawieźć nauczycielom pieniądze, a wyjeżdżam o 8-ej rano nazajutrz. Mam więc prośbę, bym mogła te pieniądze podjąć przed godziną ósmą, a więc by wcześniej otworzono bank. Moje przekonanie było tak silne, że nie zdziwiłam się nawet, gdy Niemiec zgodził się i obiecał mi przybyć do banku o godzinie siódmej.
Przenocowałam u jakiejś zupełnie mi nieznajomej rodziny i następnego dnia już o godz. 7.00 czekałam przed budynkiem banku. Niemiec dotrzymał słowa. Okazał się prawdziwym człowiekiem. O godz. 7.30 podjęłam pieniądze, a przed ósmą, konną dorożką dojechałam na stację. A tu znów niespodzianka: wszystkie pociągi osobowe wstrzymano, a więc i tego o ósmej nie było, nie widziałam nawet samej lokomotywy, którą by gdzieś przystawiano. Naraz dość daleko, poza budynkiem dworcowym, zobaczyłam długą towarówkę, chyba wojskową, przy niej jakby dymiącą lokomotywę. Od maszynisty przy parowozie dowiedziałam się, że niezadługo odjedzie i to w kierunku Ostrowi. Nie pamiętam już, czy uzyskałam zgodę maszynisty, czy bez jakiejkolwiek zgody – wsiadłam, a raczej wdrapałam sie na jeden z wagonów – pusty, odkryty, bez ławek. Stojąc trzymałam się i jechałam, pełna niepokoju jak i dokąd dojadę. W ręku ściskałam torebkę z pensją dla moich nauczycieli. Nade mną widoczny cały firmament jaśniał niebieskością i słońcem. Widzę go jeszcze dziś we wspomnieniach tak wyraźnie, jakby to wczoraj było. Widzę horyzont daleki, rzeźbiony zarysami lasów, drzew pojedynczych, miast i wieżyc kościelnych. Bliżej migały pola, łąki, mało zadrzewione wioski i chaty odosobnione. Typowa równina mazowiecka.
Pociąg mknął bez zatrzymywania się. Z uwagą śledziłam przesuwające się krajobrazy, pilnie wypatrując znajomych mi okolic Ostrowi Mazowieckiej. Pociąg zatrzymał się na stacji w Komorowie. Stąd około 6 km do miasta, które musiałam przejść pieszo. Dobrze już po południu zmęczona i głodna, bez kromki chleba od poprzedniego dnia – przybyłam wprost do szkoły na ulicę Brokowską, gdzie z niepokojem czekało na mnie grono nauczycielskie i młodzież. Wszyscy zapracowani, z pośpiechem wykonywali moje zalecenia. Większość młodzieży przeegzaminowanej otrzymała już zaświadczenia podpisane przez zastępującego mnie kolegę Zbigniewa Patrzykonta. Koleżanka Jankowska wypisywała na maszynie druczki do dalszych zaświadczeń. Koledzy jeszcze egzaminowali grupy uczniów. Na mnie też czekała spora gromadka. Niezwłocznie przystąpiłam do przepytywania jej, a następnie wystawienia ocen końcowych i podpisania pozostałych zaświadczeń. W tych prymitywnych warunkach, w niepokoju, pośpiechu, bez uroczystości szkolnej wręczyłam młodzieży świadectwa tymczasowe, żegnając ją na dalszy niepewny los. Do wieczora zdążyłam jeszcze wypłacić uposażenie wszystkim nauczycielom. Osłabiona z przemęczenia i głodu wróciłam na upragniony spoczynek do domu. Lecz i teraz nie dane mi było wypocząć. W nocy nastąpił wybuch wojny – atak Niemców na Związek Radziecki. Samoloty radzieckie zaatakowały miasto i wraz ze swoją gospodynią musiałam uciekać do schronu, położonego w ogrodzie, w znacznym oddaleniu od domu.
Te działania wojenne zakończyły rok szkolny 1941 i moją pracę pedagogiczną w Ostrowi Mazowieckiej.
Podczas wakacji – gdy wojska niemieckie w szybkim tempie poszły na Wschód i w mieście panował względny spokój, mówiono o nowym dyrektorze, wyznaczonym przez zarząd miejski dla mojej – a obecnie miejskiej szkoły handlowej.
Przeczucia moje co do przyszłości szkoły spełniły się. Następne lata były ciężkie. A prace o innym charakterze: znacznie zmniejszyła się frekwencja w klasach, kursu licealnego nie otworzono, język polski usunięto z programu nauczania, jak również przedmioty ogólnokształcące tajnego nauczania.
W 1943 roku na zakończenie roku szkolnego młodzież otrzymała karty na roboty do Prus i wprost ze szkoły wywieziono ją do Niemiec. Zrozpaczeni rodzice wykupywali swe dzieci płacąc za każde po 6 tysięcy marek.
Koleżeństwo pragnęło mojego powrotu. Do Warszawy przybyła do mnie delegacja złożona z dziewcząt, która prosiła mnie bym starała się o odzyskanie utraconej placówki. Lecz byłam związana już z nowym terenem i nową szkołą, której nie mogłam porzucić. W parę lat później otrzymywałam listy od koleżeństwa z ponowieniem prośby powrotu mojego do Ostrowi Maz. Ale i tym razem musiałam odmówić. Po Powstaniu Warszawskim znalazłam się na terenie Tomaszowa Mazowieckiego i tu organizowałam nowy zakład kształcenia nauczycieli: Liceum Pedagogiczne wraz z Gimnazjum Ogólnokształcącym i kursy pedagogiczne, poczynając od marca 1945 roku. Prac tych nikomu nie mogłam przekazać, zwłaszcza, że brak było nauczycieli po wojnie wytępionych przez władze hitlerowskie.

***
    
Ostatnią swoją podróż służbową dla szkoły handlowej z Ostrowi do Siedlec opisałam nieco szerzej, gdyż była znamienna dla ówczesnych czasów wojny i panującego terroru. Pokazuje, jak dokoła czyhało niebezpieczeństwo, jak piętrzyły się trudności wprost nie do pokonania, jak decydował los i przypadek.
Taki sam charakter miały wszystkie podróże dla Polaków na terenie Generalnej Guberni, czyli ziem pod okupacją hitlerowską. A ja, niestety, musiałam odbyć wiele wyjazdów służbowych. Jak już wspomniałam, wszystkie sprawy organizacyjne oraz związane z bieżącymi potrzebami i bezpieczeństwem całego naszego zespołu, załatwiałam sama, gdyż były często skomplikowane, trudne, niebezpieczne i odpowiedzialne, a to ze względu nie tylko stanu wojennego w całym kraju, ale przede wszystkim bestialskiego i bezwzględnego prześladowania okupantów dążących do wytępienia narodu polskiego. O nauczycieli obawiałam się, nie wolno mi było ich narażać. Najmniejsza nieostrożność mogła spowodować katastrofę i zniszczyć całą placówkę.
Trudno mi dziś policzyć, ile miałam tych wyjazdów i powrotów. Pamiętam, że były częste, bardzo częste a tak pełne smutnych i wstrząsających przeżyć, że pozostawiły na zawsze niezatarte wspomnienia.
Od samego początku moich poczynań, związanych z przygotowaniami i z samą już organizacją szkoły, to jest od kwietnia 1940 roku aż do końca mego pobytu w Ostrowi, to jest do dnia 9 września 1941 roku, w którym to nastąpiło przejęcie przez Komisarycznego Burmistrza, inżyniera Józefa Wasiutę „inwentarza martwego”, stanowiącego własność prywatnej szkoły handlowej w Ostrowi Mazowieckiej – cały ten półtoraroczny okres przemierzałam w podróżach swoich trasę od stacji Komorowo – Ostrów Maz. do Warszawy Wileńskiej poprzez węzłową stację przesiadkową – Małkinię, a od lutego 1941 roku doszła do tego linia kolejowa na Siedlce i Sokołów Podlaski.
Muszę tu nadmienić, że jedyna wówczas komunikacja kolejowa nie działała normalnie. W pierwszym rzędzie zaspokajała potrzeby okupanta: wojska i cywilnej ludności niemieckiej wraz z volksdojczami – były to pierwsze klasy pociągów osobowych. Dla nich to przeznaczono całe zestawy wagonów jak również w pozostałych wszystkie wagony pierwszej i drugiej klasy z napisem na zewnątrz: „Nur fur Deutsche”. Dla Polaków pozostały tylko wagony trzeciej klasy i doczepione czasami towarowe, brudne i cuchnące, niekiedy zaopatrzone w prymitywne ławki pod ścianami. Pociągi te były nieliczne i niepunktualne, często ze znacznymi opóźnieniami, a zawsze przepełnione po brzegi.
Żadna chyba wojna nie spowodowała takiego zamętu i takiej bezustannej wędrówki ludności po terenie własnego kraju jak ten ostatni najazd hord hitlerowskich, stosujących metodę wojny błyskawicznej, tak zwany „blitzkrieg”.
Wędrowali przekupnie, handlarze i szmuglerzy, obładowani koszami, torbami i workami, zaopatrując w ten sposób wygłodzone miasta.
Wędrowali przesiedleńcy z naszych zachodnich i północnych ziem, pomorskich, poznańskich, kujawskich, łódzkich i śląskich – całe rodziny z dziećmi, ze starcami i nierzadko chorzy – bez ciepłej strawy, na zimnie bywało i mrozie. Jedynym przytuliskiem i wsparciem były ich tobołki z pościelą i odzieżą. Wszyscy kierowani byli do Generalnej Guberni – generalnego getta dla Polaków.
Wędrowali wyrzuceni z tejże Generalnej Guberni, z własnych domów i mieszkań ci, po których lokale zajmowali Niemcy i ci, których wypędzono zbiorowo z dzielnicy miasta (np Warszawy), w której wywiad niemiecki zauważył jakąkolwiek akcję polskiego podziemia.
Wśród tych rzesz zbiedzonych, wyczerpanych, niespokojnych wyróżniali się pasażerowie: robotnicy, specjaliści różnych zawodów, inteligencja, udający się do pracy i dyskretnie zamaskowani konspiratorzy bez paczek i tobołów, jedynie z teczką lub walizką w ręku.
W zatłoczonym wagonie, zapchanym różnorakim towarem, że trudno było odróżnić, co do kogo należy, przekupnie zrazu czynili szum i zgiełk rozmawiając i przygadując sobie, lecz stopniowo się uciszali i wraz z pozostałymi pasażerami w milczeniu i skupieniu zachowywali zrozumiałą ostrożność i czujność. Każde zatrzymanie się pociągu, każde otworzenie drzwi elektryzowało tę przygodną społeczność.
Nie każdy zdołał na swej twarzy ukryć wyrazy lęku i trwogi.
Stałymi gośćmi podczas biegu pociąg w wagonie byli żebracy i inwalidzi wojenni, ślepi, o kuli, którzy wygrywali na skrzypcach smętne melodie, a gdy się czuli pewniejsi – melodie żołnierskie. Poznałam takich paru stałych bywalców na linii Małkinia -  Warszawa.
Niezwykle śmiało zachowywali się chłopcy – obieżyświaty, po jednym albo i dwóch z wagonu do wagonu przechodząc, śpiewali pieśni patriotyczne, wojskowe i satyryczne przeciwko okupantom. Jakże zmieniał się wtedy nastrój wśród pasażerów! Równocześnie ujawniały się radość, nadzieja, ból i bojaźń, by tej chwili zapomnienia się nie przypłacić obozem koncentracyjnym lub rozstrzelaniem. Cały wagon postawiono by pod ścianę na rozstrzelanie.
Co rychlej, kto mógł wrzucał chłopakowi do czapki grosiwo i prosił: „Idź już, idź dalej!”
Śmiałość młodych nie miała granic. Za każdym przejazdem nie obyło się bez chłopców i starszych wyrostków jadących „na gapę”, którzy przeciskając się w panującym tłoku, wędrowali z wagonu do wagonu, by uniknąć kontrolera biletów. W momencie krytycznym, gdy chłopak już nie mógł nigdzie uciec, wciskał się pod ławę pod wiejskie tobołki. I – udawało się. W zbiedzonym narodzie wyrobiła się solidarność i nikt by takiego nie wydał.
Z okien wagonów, jak również podczas długich oczekiwań na spóźniające się pociągi osobowe, można było zauważyć, zwłaszcza od 1941 r. - wzmożony ruch na torach kolejowych: pociągi załadowane więźniami, wywożonymi pod eskortą do Niemiec na roboty przymusowe lub do obozów koncentracyjnych, do Oświęcimia, Majdanka i innych oraz osobowe z wojskiem i długie zestawy wozów towarowych ze sprzętem wojennym, armatami, samochodami itp. Gdy tamte kierowały się na zachód, te ostatnie zmierzały ku wschodowi, by nieść dalszą wojnę i zniszczenie.
Tą samą trasą nieco później wieziono w zaplombowanych wagonach dzieci z Zamojszczyzny, które zagłodzono i zamrożono na śmierć.
Było to zimą 1942 r. Odwiedzałam rodzinę Niewęgłowskich w Komorowie, pod Ostrowią Mazowiecką (nie pamiętam miesiąca) i słyszałam, jak ludzie miejscowi ze zgrozą opowiadali o wagonach z dziećmi zamarzniętymi na jakiejś bliskiej bocznicy kolejowej.
Zbrodnie dokonane na Zamojszczyźnie częściowo podano w zbiorowym wydaniu „W obronie dzieci i młodzieży w Warszawie” 1939-44 PIW; artykuły: K. Szymańska „Relacje rolniczki z Zamojszczyzny” i M. Piskorska „Z doli dzieci z Zamojszczyzny” oraz „Zbrodnie Hitlerowskie na Zamojszczyźnie (Rada Ochrony Pomników Walki i Męczeństwa, Warszawa 1968).
A oto mały cytat stamtąd: „Tym, którzy odryglowali wagony, ukazały się sceny mrożące krew w żyłach. Na podłogach leżały stosy zamarzniętych, skłębionych ze sobą ciał dziecięcych”.

Małkinia – stacja kolejowa, miejsce przesiadek na połączeniu z Warszawą, należała do najbardziej niebezpiecznych węzłów komunikacyjnych na terenie ziem okupowanych - „Generalgouvernement”. Rewizje, łapanki, aresztowania oraz wywożenie stąd deportowanych były na porządku dziennym. Tu napatrzyłam się na niedolę wysiedlonych rodzin i uciekinierów, którzy pod otwartym niebem, na słocie nieraz i mrozie godzinami oczekiwali na swój pociąg. Głodne, zbiedzone dzieci płakały, chorzy pojękiwali, a pomocy znikąd nie było.
Tu przeżywałam rewizje i zabieranie towarów szmuglerzom. Żandarmi kazali ludziom ustawić się w szeregu, po kolei rewidowali zawartość paczek, zabierali towar i wtedy wypuszczali na peron. Uzbrojeni w karabiny maszynowe i ręczne wrzeszczeli na wystraszone kobiety, a w razie oporu zadawali ciosy nahajką. Mieszały się krzyki, płacze i rozmowy, czyniąc hałas i zamieszanie, nad którymi górowały hitlerowskie: „weg!, halt!, raus!”
Podobne rewizje odbywały się również podczas podróży. Zaglądano do paczek, walizek, a nawet pod płaszcze pasażerom i – zabierano „niedozwolony towar”. Aż dziw, że udawało się ludziom spore nieraz zapasy żywności przewieźć do głodującej Warszawy. Tu w Małkini nieraz widziałam jak żandarmi krzykiem i gumowymi pałkami pędzili ludność zagarniętą  w łapance do wagonów towarowych lub samochodów ciężarowych, wpychali ich tamże, by wywieźć na roboty przymusowe do Niemiec. Jakiż to był bolesny widok! Siłą odrywano zrozpaczone matki od córek, które do innych wsadzano wagonów. Rozdzielano rodziny i znajomych. Krzyki, płacz i nawoływanie nieszczęśliwych mieszały się z rykiem zbrodniarzy i ich nieustannym: weg, halt, raus! Razem tworzyli skłębioną masę ludzką, jakby walczącą ze sobą.
Ja byłam cząstką tych tłumów wędrujących i podlegałam tym samym prawom przemocy i bestialstwa. Moja mała walizeczka (50 x 24 x 12 cm), nieodłączna  w każdej dalszej wyprawie rewidowana była każdorazowo, czasem żandarm widząc na wierzchu przedmioty podróżne nie zaglądał do środka. Parokrotnie wraz z tłumem zagarnięto mnie w łapance. Stałam obok innych w ciężarówce towarowej, a gdy już miano ruszyć, zdołałam wchodzącemu żandarmowi pokazać moją legitymację służbową z pieczęciami władz niemieckich – i to mnie uratowało: żandarm zezwolił mi wysiąść.
Innym razem w gorszej znalazłam się sytuacji. Oto pociąg dojeżdżający do Małkini (kierunek na Warszawę) zatrzymano przed stacją. Z obu przeciwnych stron wagonu otworzyły się drzwi, a w nich pojawili się żandarmi z gumowymi pałkami i poczęli wypędzać wszystkich pasażerów, nie pozwalając zabrać im ze sobą żadnych paczek, ani nawet osobistych torebek. Straszliwe raus! Raus! zewsząd się rozlegało. Zrozpaczeni i przerażeni ludzie z żalem porzucali tobołki i kosze, które zalegały półki i ławki. W ogólnym zamęcie i szarpaninie niektóre paczki rozpadły się, ukazując schowany w nich towar. Na górnej półce rozsypał się worek ze zbożem: ziarno rozsypało się na ławkę, na podłogę wagonu i przechodzących ludzi.
Zostawiłam i ja swoją walizeczkę wraz z torebką i dowodami osobistymi w przedziale. Ogarnęło mnie przerażenie: teraz nie wydostanę się z ich kleszczy. A co stanie się ze szkołą? Wychodziłam z przedziału wolno, ostrożnie, by iść raczej na końcu, a nie w stłoczonej ciżbie ludzkiej. Idąc blisko baraku stacyjnego, zauważyłam stojącego przy otwartym oknie urzędnika Niemca. Natychmiast skierowałam się ku niemu i zdążyłam mu powiedzieć po niemiecku, że muszę się widzieć z komendantem. Za to odchylenie się w bok dostałam od żandarma pałką gumową w plecy, ale nie upadłam, szłam dalej. Uszłam zaledwie kilkanaście kroków, gdy ów urzędnik wrócił do okna i dość głośno zapytał: „Wo ist diese junge Frau?” (Gdzie jest ta młoda kobieta?). Niezwłocznie cofnęłam się ku okienku, nie bacząc na to jak zareaguje pędzący nas żandarm. Urzędnik już odszedł, obejrzałam się: żandarmi oddalili się, mnie zostawiając w spokoju. Pędzono ludzi ku samochodom ciężarowym, stojącym tuż za budynkiem stacyjnym. Zdrętwiałam. Jeśli nie tu, to tam, gdzie się udam, zgarną mnie. Czułam jednak, że trzeba postępować nadal konsekwentnie, a więc iść do komendanta.
Weszłam do budynku i skierowałam się ku drzwiom na prawo. Ale w tym momencie poczułam niewypowiedzianą słabość w całym kręgosłupie, serce biło szybko i mocno, nogi uginały się pode mną, całą siłą woli wstrzymywałam łkanie. Nie przekroczyłam progu przy tych drzwiach, zawróciłam, - naprzeciw było wyjście na drogę wiodącą ku miastu. Przy zakręcie tuż przy stacji widoczne było duże rozłożyste drzewo. Jak magnes przyciągało mnie ku sobie. Usiadłam pod nim, by przyjść do siebie, ochłonąć z przeżytych wrażeń. Nie wiem jak długo tam siedziałam – godzinę, może dłużej. Zegarka nie miałam przy sobie – mój podróżny nieodstępny budzik pozostał w torebce, a więc w przedziale wagonu. Gdy poczułam się uspokojona nerwowo, powróciłam do urzędnika, który, nie wątpię do dziś, uratował mnie od grożącej mi katastrofy. Gdy zapytałam ponownie o komendanta, odpowiedział, bym poczekała, bowiem komendant jest „tam” zajęty. Przy tym słowie wskazał ręką kierunek łapanki i samochodów ciężarowych za stacją.
Nie miałam ochoty na niego czekać. Wyjaśniłam przeto urzędnikowi, o co mi chodzi: oto w wagonie wraz z innymi paczkami podróżnych pozostała moja walizka z torebką, zawierającą dowody osobiste, których nie pozwolono mi wziąć ze sobą. Proszę więc o informację, gdzie i w jaki sposób mogę je odzyskać. Dodałam, że jadę w sprawach szkolnych do Warszawy. Urzędnik poinformował mnie, że towar wszystek z wagonów przewieziono do magazynów, znajdujących się w budynku przy drodze idącej od stacji na lewo w odległości około dwóch kilometrów.
Uprzejmie podziękowałam i udałam się w oznaczonym kierunku, ciągle pełna wątpliwości, co dalej mnie spotka.
Ruch na powietrzu dobrze mi zrobił. Uspokoiłam się znacznie. Po niespełna półgodzinnym marszu zauważyłam nieduży dom drewniany. Drzwi wejściowe stały otworem. Skierowałam się ku nim. Dalej prowadziła sień i drzwi na wprost uchylone do dużej izby, drugie drzwi na prawo przymknięte były. Całe to pomieszczenie zapchane wprost było różnorakim bagażem: paczkami, walizkami, workami. Postąpiłam parę kroków i już od progu ujrzałam na stole stojącym pod oknem, na samym środku moją walizeczkę szeroko otwartą, a w niej jeszcze nie ruszone rzeczy. W tejże chwili zaskrzypiały drzwi od sąsiedniego pokoju, przede mną stał wojskowy – nie pamiętam, żołnierz, czy żandarm. Powiedziałam mu, że przyszłam po swoją walizeczkę, którą właśnie widzę na stole. Wojskowy zapytał urzędowo, co w niej się znajduje. Odpowiadałam w kolejności przedmiotów: torebka z dowodami osobistymi, cienki płaszczyk-prochowiec, drewniane trepki własnej roboty, ręcznik... Nie dał mi dokończyć, pozwolił wziąć walizkę. A gdy spostrzegł, że mi trudno ją zamknąć, pochylił się nad nią i przytrzymał wygięte zbytnio wieczko. Podziękowałam i wyszłam. Znalazłam się znów na rozdrożu, lecz, co najważniejsze, z dowodami osobistymi. A już zapadał zmierzch. O tej porze nie odchodził żaden pociąg ani do Warszawy, ani do Komorowa – Ostrowi, najbliższy był dopiero o godzinie piątej rano. Trzeba było zatem pomyśleć o jakimś noclegu. Idąc tak w niewiadomym kierunku napotkałam dwie dziewuszki w wieku szkolnym. Od nich dowiedziałam się, że niedaleko stąd mieszka rodzina nauczycielska. Na pewno znajdę tam lepszy nocleg, pomyślałam, niż na stacji, gdzie po świeżej łapance bałam się wprost wrócić. I nie zawiodłam się. Gospodarz – kolega z zawodu – powiedział mi, że po pierwszej wojnie światowej pracował z moją najstarszą siostrą, Heleną. Nie szczędził starań, by okazać mi przysłowiową polską gościnność.
Nie spodziewałam się tak szczęśliwego zakończenia tego dramatycznego dnia.

Częste wyjazdy służbowe zabierały mi wiele czasu. A przecież poza trwającą cały czas pracą organizacyjną w Ostrowi, potem w Sokołowie (zdobywanie pomocy naukowych, sprzętu, nawet węgla na opał...), poza niezbędnymi stale kontaktami z władzami w różnych sprawach szkoły i młodzieży, jak wydobywanie dziewcząt z łapanek, prowadziłam całą szkołę. Wydawałam zarządzenia, wizytowałam lekcje, kontaktowałam się z młodzieżą i rodzicami, brałam udział w radach pedagogicznych, uroczystościach, wycieczkach, fotografiach, słowem – w życiu szkolnym. Ponadto prowadziłam lekcje – nauczałam korespondencji handlowej i geografii gospodarczej, do którego to przedmiotu musiałam sama wykonać każdorazowo ogromne mapy na podwójnych arkuszach (od pakowania) jako pomoc naukową dla uczniów.
By temu wszystkiemu podołać, trzeba było bardzo oszczędnie gospodarować czasem i nie dopuścić do jakichkolwiek zaległości.
Sprawy wyjazdowe starałam się załatwiać jednego dnia, czasem nawet już po odbytych lekcjach, by nazajutrz przystąpić do zajęć szkolnych. Ponieważ pociągów dla Polaków było, jak już nadmieniłam, niewiele, brakowało, zwłaszcza połączeń popołudniowych i wieczornych więc często wypadało mi wracać nocą lub nad ranem. Z jednej strony zyskiwałam na czasie i unikałam przykrych często noclegów w nieznanym, obcym mieście. Z drugiej – narażałam się na niebezpieczną i męczącą podróż nocną.

Pociągi, nawet o tej porze, pełne były ludzi, choć nie tak zatłoczone jak w dzień. Podróżowało się w dusznych wagonach, zatłoczonych do niemożliwości, rozjaśnionym nieco mdłym światełkiem od góry, które nie rozpraszało ciemności. Pomęczeni podróżni, spragnieni spoczynku, przybierali wygodne dla siebie pozy. Pochyleni w przód, czy w bok na sąsiada, zasypiali z chrapliwym oddechem. Dla kogo nie starczyło ławek, ten siadał przykulony na swym tobołku, czy walizce, a kto i tego nie miał, ten starał się wesprzeć o krawędź ławki, czy o ścianę i na stojąco, przymknąwszy oczy, oddawał się wątpliwemu wypoczynkowi i chwilowemu zapomnieniu o koszmarach przeżytego dnia. Przyjście konduktora z oślepiającym światłem lampki elektrycznej elektryzowało wszystkich, bo przecież i teraz nikt nie czuł się bezpieczny. Gdy zaś pociąg zatrzymywał się na stacjach, a bywało, że i w szczerym polu, ten i ów podrywał się z miejsca, wypatrując za oknem swojej miejscowości, równocześnie upewniając się o swym bezpieczeństwie, o tymczasowym spokoju. Ale to nie był spokój, lecz ciągłe czuwanie, lęk i trwoga.
Bardziej jednak przykre były oczekiwania nocne na stacji kolejowej.
Niektóre dworce uległy zniszczeniu lub spłonęły podczas działań wojennych. Na ich miejsce Niemcy postawili zastępcze baraki, ale tylko dla obsługi kolejowej. Ludność polska przebywała pod gołym niebem, co było szczególnie dokuczliwe podczas słotnej lub mroźnej pogody.
Ponieważ mam organizm skłonny bardzo do zaziębień, więc, gdy znalazłam się w takiej sytuacji, by uchronić się przed przeziębieniem, zażywałam ruchu, spacerując po peronie. Gdy raz oddaliłam się bardziej od stacji, zauważyłam odstawione od stacji pojedynczo wagony osobowe i towarowe. Zbliżyłam się ku nim, a rozejrzawszy dokładnie stwierdziłam, że nikt ich nie pilnuje. Straszliwe zmęczenie i pragnienie snu pchnęło mnie ku jednemu z nich. Ostrożnie wsunęłam się do wnętrza i położyłam na ławce. Walizeczkę podłożyłam pod głowę dla zabezpieczenia jej przed ewentualną kradzieżą, a maleńki budzik umieściłam koło ucha, by przypadkiem nie przespać godziny nadejścia pociągu. Chwilę czuwałam nasłuchując, ale wnet zmorzył mnie nieprzeparty sen. Chociaż na twardej drewnianej ławie, bez okrycia i ... świadoma bliskości obozu koncentracyjnego w Treblince spałam dłuższy czas, aż zerwałam się dopiero na sygnał budzika.
Podczas mroźnej zimy nie można było pozwolić sobie na taki nocleg, lecz trzeba było czekać na wietrze i śniegu i tylko ustawicznym dreptaniem na miejscu chronić się przed zamarznięciem.
Pewnej nocy, gdy byłam już bardzo zziębnięta i przemęczona, nadszedł długi pociąg  z Warszawy w kierunku na Ostrołękę i Siedlce. Stanął nieco za stacją. Wyglądał znacznie lepiej, niż pociągi dla Polaków. Zorientowałam się od razu, że to ten „nur fur Deutsche”. Wsiadało do niego kilku mężczyzn. Z nadzieją podążyłam i ja ku wejściu. Ledwie zdążyłam wznieść się po stopniach i uchwycić drzwi, by je zatrzasnąć, gdy raptem jakiś rosły i barczysty Niemiec pchnął mnie tak silnie w piersi, że padłam na wznak tuż przy kołach wagonu, szczęściem za grubą warstwę śniegu. Nim pociąg ruszył, zdołałam się podnieść, ale zawładnęła mną taka gorycz i ból, że nie mogłam pohamować szlochu i łkania. Przeżywałam w sobie całą mękę i upokorzenie prześladowanego i uciemiężanego na każdym kroku narodu. Nie śmiałam podnieść oczu ku ludziom. Pragnęłam się gdzieś schronić; stanęłam za pniem wysokiego drzewa i tu długo jeszcze płakałam – aż do nadejścia mego pociągu. Wypłakiwałam z siebie tajone zawsze codzienne i cogodzinne obawy i lęki, poniewierkę i poniżenia. Wypłakiwałam ciągłe smutki i cierpienia – bezsilność wobec przemocy; wypłakiwałam najgłębszy żal za utracona wolnością.
Przyjazd do stacji docelowej nie kończył podróży. Pozostawała jeszcze do przebycia droga do miasta, długa – często kilkukilometrowa. Wiemy bowiem, że polityka naszych zaborców w okresie rozbudowy kolejnictwa nie dopuszczała w bliskości miasta torów i budynków stacyjnych, lecz w znacznej od niego odległości ( pięć i więcej kilometrów).
W dzień kursowały na tej trasie konne dorożki, które oczekiwały na podróżnych przed dworcem; w nocy szło się pieszo, by przebyć przestrzeń od stacji do miasta. Na ogół ludzie czekali na stacji do rana w obawie, by ich po drodze nie zagarnął patrol niemiecki. Mnie jednak zawsze było pilno, więc szłam w mrok i ciemność nocy, niespokojnie wypatrując niebezpiecznego spotkania. W poświacie księżyca widmowe kształty drzew i krzewów przydrożnych słały się nieruchomym cieniem na ziemi. Za nimi czaił się strach. Na przekór panicznemu lękowi podążałam przyspieszonym, mocnym krokiem, pozorując odwagę.
Gdy w oddali zamajaczyły sylwetki patrolu, śmiało zmierzałam wprost ku niemu. Choć serce łomotało, usiłowałam głosem normalnym – obojętnym wylegitymować obecność swoją na drodze o tej porze. Na żądanie pokazywałam „ausweiss”. W odpowiedzi padały krótkie: „gut, gut”. Raz nawet usłyszałam: „Das ist gefahrlich” (to niebezpieczne).
Po przejściu patrolu zwalniałam kroku. Napięcie nerwowe połączone ze strachem mijało, pojawiało się natomiast osłabienie i zmęczenie. Nogi z trudem posuwały się naprzód.
Gdy nocne straże znacznie się oddaliły, znów powrócił poprzedni lęk i spodziewanie się nowego niebezpieczeństwa, niewiadomego spotkania. Ciemność nocy, brak świateł, potęgowały nastrój grozy; wydłużały drogę w nieskończoność. Jedynym pragnieniem było jak najszybsze dotarcie do domu. A jeszcze trzeba było przejść przez miasto. Ulicami również chodziły patrole, często z ręcznymi karabinami maszynowymi, nastawionymi lufami wprost na przechodnia. Z oddali nie było ich widać, pojawiały się znienacka i zza węgła, najczęściej na skrzyżowaniach ulic. Te zagarniały przechodniów w łapankę – zarówno w dzień jak i w nocy oraz aresztowały. Spotykałam je często w Ostrowi, a potem w Warszawie, gdy zamieszkałam tam na stałe. Ujrzawszy je z daleka skręcałam w boczną ulicę, by uniknąć spotkania. Jeśli pojawiły się bliżej nie cofałam się, lecz śmiało, a raczej udając śmiałość szłam wprost ku nim i zapytywałam czy mogę przejść. Zwykle odpowiadał mi ktoś z patrolu łamaną polszczyzną: „Proszę, możesz przejść...”
Dziś we wspomnieniach – po wielu latach – dziwię się temu i stawiam sobie pytanie czym potrafiłam uśpić ich czujność (żandarmów), czy to zwykły traf, że udawało mi się przejść obok patroli nieprzyjacielskich, gdy pokonywałam tyle trudności i z różnych opresji cało wychodziłam. Cało – zewnętrznie, lecz wewnętrznie z poszarpanymi nerwami i mocno osłabionym sercem.

Nadmierne ilości różnych spraw i zadań zmuszały mnie często, prawie codziennie, do przygotowywania lekcji i wykonywania innych prac późnym wieczorem, a nawet w godzinach nocnych. I te chwile nie były łatwe. Odosobniona od ludzi, pozostawałam sama w czterech ścianach swojego pokoju, z wyjściem i oknami bezpośrednio na ulicę, na skrzyżowaniu dróg (o czym już wspomniałam). Tuż za oknem, o tej porze, działy się tajemnice wojenne – przegrupowywanie jednostek wojskowych i przeloty pojedynczych samochodów.
Niespokojne, podniecone nocną porą nerwy, przeżywały szczególnie tę bliską i stałą obecność wrogich sił. Mimo woli wsłuchiwałam się chwilami w przytłumione odgłosy pojazdów ciężarowych jadących po piaszczystej drodze, ich głuche dudnienie i w lżejsze, cichsze osobowych. Czasem dołączał się warkot samolotów. Głosy te padały na serce niepojętym ciężarem – przeszkadzały w pracy. Gdy pojazd jakiś zwalniał biegu na skrzyżowaniu, a nawet zatrzymywał się, to słyszałam kroki tuż pod moimi oknami. Zamieniałam się wtedy cała w słuch, śledząc nieuchwytne szmery. Lęk opanowywał serce, które łomotało, podchodząc aż pod gardło. Dopiero gdy posłyszałam odgłos oddalającego się samochodu, pomyślałam: „To nie po mnie, jeszcze nie, pewnie tylko sprawdzają kierunek drogi”. Wracałam do pracy – i śpiesznie ją wykonywałam, by wreszcie spocząć i we śnie zapomnieć o koszmarach wojny.
Tak mijały dni i zarówno noce pełne ustawicznego lęku i trwogi przed grożącym wokół niebezpieczeństwem. Wyobraźnia podsuwała znane i zasłyszane obrazy łapanek, aresztowań, męczarń i tortur, dokonywanych na mężczyznach i kobietach, na dorosłych, starcach i dzieciach a nawet na niemowlętach.

Teofilia Ptaszyńska - Pachniewicz


* * *
PS.
Ciąg dalszy pamiętnika pt. „Moja kamienista droga” dotyczy życia i pracy autorki w Warszawie i w Tomaszowie Mazowieckim, gdzie zamieszkała na stałe po drugiej wojnie światowej.


Jadwiga Bednarczyk                         

Towarzystwo Miłośników Ziemi Ostrowskiej
tmzo-ostrowmaz@wp.pl
Rachunek bankowy
Bank Spółdzielczy

w Ostrowi Mazowieckiej
Nr rachunku

66 8923 0008 0000 0518 2000 0001

Linki